Uzdrowienie umierającego, zniknięcie stwardnienia rozsianego, bliźnięta u bezpłodnych małżonków, cofnięcie zmian nowotworowych - to najbardziej spektakularne cuda ostatnich lat, wyproszone u Matki Bożej Kębelskiej.
W sytuacji niepewności, w jakiej się znaleźliśmy, lęku o nasze zdrowie, życie, środki utrzymania i codzienne funkcjonowanie, warto przypomnieć sobie, że w wielu beznadziejnych sytuacjach z pomocą przychodziła Matka Boża Kębelska. Poczynając od pokonania Tatarów w XIII wieku do dnia dzisiejszego, modlący się do niej ludzie wypraszali szczególne łaski. Przypominamy kilka z nich.
Pana Jerzego z żoną przywiózł do Wąwolnicy ich proboszcz ks. Stanisław Sapilewski. Wójt był postacią znaną, więc wieść o jego chorobie rozniosła się po okolicy szybko. Gdy wydawało się, że wszystko stracone, ksiądz Sapilewski powiedział: - Jedźmy do Wąwolnicy.
Przyjechali. Po Mszy św. przed cudowną figurką wrócili do domu. Tymczasem dzięki wstawiennictwu Maryi w niebie zapadła decyzja, że Jerzy ma jeszcze dużo do zrobienia. Zamiast umierać, wracał szybko do zdrowia, ku zdziwieniu lekarzy, którzy z niedowierzaniem kręcili głowami. 12 czerwca 2002 roku ks. Sapilewski przyjechał do Wąwolnicy raz jeszcze i dał świadectwo, że pan Jerzy po powrocie do domu bez żadnych leków wrócił do całkowitego zdrowia i dalej pełni urząd wójta.
Justyna Korczyńska mieszkała w Lublinie. 26 lipca 2008 roku leżała umierająca w szpitalu. Cierpiała na ostrą białaczkę szpikową (99 proc. komórek rakowych). Wszystkie możliwości leczenia zostały wykorzystane. Rodzina się jednak nie poddawała. Postanowiła przyjechać do Wąwolnicy, by modlić się podczas comiesięcznego nabożeństwa z prośbą o łaski. Justyna nie wiedziała, że tego dnia jej bliscy pojechali po ratunek do Matki Bożej Kębelskiej. Była sobota około godz. 20.30. Nagle ustąpiła bezsilność, która do tej pory nie pozwalała jej nawet samodzielnie jeść, a co dopiero usiąść. Tymczasem bez problemu usiadła na łóżku, a parę godzin później sama poszła do łazienki. Badania nie wykazały żadnej komórki rakowej w jej organizmie. Dokładnie wtedy gdy nastąpiła poprawa, jej rodzina modliła się o cud w Wąwolnicy.
W 1996 r. ks. Stanisław Kultys, kapłan archidiecezji lubelskiej, chorujący od 40 lat na stwardnienie rozsiane, nie mógł już o własnych siłach wstać z łóżka. Poprosił, aby go przywieziono do Matki Bożej w Wąwolnicy. Do kaplicy trzeba go było wnieść, nawet siedzenie sprawiało mu problemy. Po modlitwie u Matki Bożej wrócił do domu. Kiedy na drugi dzień obudził się, poczuł, że jego ręce odzyskały władzę. Podparł się nimi i ucieszony, o własnych siłach, usiadł. Wtedy też uświadomił sobie, że jego nogi są sprawne. Powoli stanął jedną nogą na podłodze, potem drugą, czyniąc to przy samym łóżku na wypadek upadku. Stanął. Zrobił jeden krok, potem drugi i - nie wierząc sobie - zaczął chodzić po pokoju, zupełnie sprawny i zdrowy. W tym czasie zadzwonił dzwonek przy drzwiach, poszedł i otworzył. Na progu rodzinnego domu księdza na terenie parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Lublinie stanął jego szkolny kolega, lekarz, który go leczył przez 40 lat. Kiedy go zobaczył, wykrzyknął zdumiony: - To ty chodzisz? Kazał ks. Stanisławowi położyć się i, po zbadaniu go, powiedział: - Ty jesteś zupełnie zdrowy! W kilka dni potem wypisał ks. Stanisławowi długą historię choroby i wysłał go do Warszawy. Lekarka, która go potem badała, napisała, że pacjent nigdy nie chorował na stwardnienie rozsiane. Do końca życia nigdy nie pojawiły się ślady tej choroby.