Zdiagnozowany nowotwór z początkami inwazji zniknął z jej organizmu. Oficjalnie lekarze potwierdzili, że nie da się tego wytłumaczyć medycznie i przypadek Anny można uznać za cudowną interwencję Matki Bożej Kębelskiej.
Czekając na operację, Anna była niemal nieobecna. Lekarze zdecydowali, że usuną jej chore narządy.
– W tym czasie odbierałam wiele telefonów od rodziny i znajomych. Każdy starał się mnie jakoś pocieszyć. Niektórzy łagodnie, inni stanowczo, jakby chcieli mną potrząsnąć. Mówili, że mam nie marudzić, poddać się operacji, potem chemii i walczyć o życie, bo mam dla kogo. Gdy zaczęły mnie odwiedzać dalekie kuzynki, pomyślałam, że chyba będę umierać i wszyscy chcą się ze mną pożegnać. Jednocześnie cały czas miałam przy sobie różaniec, który odmawiałam, i obrazek Matki Bożej Kębelskiej. W Niej pokładałam nadzieję, ale po ludzku zaczęłam porządkować różne swoje sprawy. Nie wiedziałam, czy przeżyję operację – mówi Anna.
Termin zabiegu wyznaczono na 13 sierpnia. Niektórzy pytali Annę, czy nie boi się takiej pechowej daty. Ona odpowiadała, że 13. to dzień fatimski, więc jeśli ma być operowana, to to jest najlepsza z możliwych dat. Dzień wcześniej zgłosiła się do szpitala.
– Po przeprowadzonych badaniach lekarz powiedział mi, że gdybym chciała pójść na Mszę św., to o 15 jest w szpitalnej kaplicy. Poszłam. Eucharystię sprawował ojciec kapucyn. Na Mszy było wielu chorych, ale ja musiałam dalej jakoś strasznie wyglądać, bo ksiądz podszedł do mnie i zapytał, co się dzieje i jak się nazywam. Obiecał mi modlitwę. Na drugi dzień o 6.00 rano obudzono mnie, by wykonać jeszcze jakieś badania. Oddział jeszcze spał. Nagle słyszę głos tego kapucyna z kaplicy, który na całe gardło pyta: „Gdzie jest Anna?”. Przyniósł mi Komunię św. Gdy ją przyjęłam, poczułam się bezpieczniejsza – wspomina.