Różewicz pytający: "I jeśli my ludzie nie pójdziemy po rozum do głowy i nie zagospodarujemy tego rosnącego Nic to… to co?!" jest nam niezbędny.
Zakończyłem cykl spotkań dla uczniów w bibliotece miejskiej w Świdniku, poświęconych czterem pisarzom, którzy decyzją Sejmu RP patronowali mijającemu rokowi. Zaczęliśmy Norwidem, nasze ostatnie spotkanie było poświęcone Różewiczowi. Przyznam, że niekiedy na podobne "eventy" wyruszam jak na ścięcie, świadom niechęci młodzieży do literatury "listo-lekturowej". Tym razem spotkało mnie miłe rozczarowanie, bo uczniom się chciało, bo było skupienie, udział, i to, co najmilej łechce próżność każdego prowadzącego - pytania po spotkaniu.
Mówiąc o Różewiczu, uświadamiam sobie, jak bardzo jest on "nie nasz". Dlaczego? Otóż o Miłoszu spore grono osób powie: "To mój poeta". Wierny wianuszek fanów ma oczywiście Herbert. Podobnie na wyznawców (ale i anty-wyznawców) może liczyć Szymborska. I Wojaczek… I Baczyński, Leśmian… Mało kto przyznaje się w ten sposób do Różewicza, choć mówimy o nim jako o "nobliście bez Nobla". A jednak, gdy mówi się o Różewiczu, tak jak i było tym razem, czuć wyraźnie, że w audytorium dokonuje się jakaś wewnętrzna praca, Różewicz nas "przewierca" do środka.
Nie mówiłem wiele. Pokazywałem, jak autor "Niepokoju" odsłania dramat zniszczenia pewnego metafizycznego porządku, na którym oparty był gmach kultury, ale też wiara w moralność, człowieka, dobro. Wojna się nie skończyła, lecz podskórnie trwa w nas i zagarnia coraz większe połacie rzeczywistości, mieląc je w nicość. Różewicz pytający: "I jeśli my ludzie nie pójdziemy po rozum do głowy i nie zagospodarujemy tego rosnącego Nic to… to co?!" jest nam niezbędny. Ale Różewicz, który mówi wprost o śmierci kultury, śmierci człowieka, który wieszczy nadejście religii, która zamieni się w naukę, i nauki, która zamieni się w wiarę (czy aby tylko wieszczy…?), pozostaje niewygodny.