Rodzice s. Magdaleny byli niewierzący. Tato był komunistą z przekonania. Wierzył, że to system, który zapewni ludziom raj na ziemi. Pan Bóg w tych ramach się nie mieścił, więc w życiu rodziny Florów Go nie było.
Choć dom był niewierzący w Boże Narodzenie rodzina zasiadała do uroczystej wieczerzy. O Jezusie nikt nie rozmawiał, ale On cierpliwie czekał, by móc się narodzić w sercach ludzi.
- Moja mama pochodziła z wierzącej rodziny, ale kiedy miała 6 lat wybuchła wojna i z dzieckiem o wierze nikt nie rozmawiał. Jako młoda dziewczyna poznała tatę, zakochała się, wyszła za mąż. Ślubu kościelnego oczywiście nie było, a rodzina taty odcięła się od rodziców w związku z ich komunistycznymi przekonaniami – opowiada s. Magdalena Flor kapucynka NSJ .
Kiedy jednak nadchodziły święta i w tej rodzinie, żyjącej z dala od Pana Boga, sprzątano porządnie cały dom, ubierano choinkę i przygotowywano uroczystą kolację.
– Nawet kolęd słuchaliśmy, choć nic nie rozumieliśmy z ich treści. Święta były czasem rodzinnego świętowania, gdy dostawaliśmy upominki i w sklepach pojawiały się pomarańcze. O Jezusie, który się rodził nikt nie mówił, a nam dzieciom, które nigdy o Nim nie słyszały, jakoś wcale to nie przeszkadzało – wspomina siostra.
Dziś z pespektywy tak wielu lat s. Magdalena widzi, że Bóg czuwał nad nimi, niezależnie od wszystkiego.
– Moja mama była zwyczajnie dobrym człowiekiem. W domu była ósemka dzieci i uczono nas, że trzeba sobie pomagać i być wrażliwym na potrzeby drugiego człowieka. Ojciec był surowy, nie dyskutowało się z nim, a jego zdanie i opinie przyjmowane były bez szemrania. Mimo wszystko to był spokojny dom, w którym my dzieci dobrze się czuliśmy. Pierwszy raz zrodziło się we mnie pytanie o sens życia, gdy niespodziewanie zmarł mój brat. Wówczas zaczęłam się zastanawiać nad tym, czym jest życie, skąd się bierze i czy tak po prostu się kończy, że znikamy? Jednak dla mnie małej jeszcze dziewczynki te pytania były zbyt trudne – wspomina siostra.
Po skończeniu liceum wyjechała z rodzinnego Biłgoraja na studia pedagogiczne do Warszawy. Był rok 1980. Z racji studiów miała do czynienia z młodocianymi przestępcami, ludźmi pogubionymi w życiu, którzy robili różne złe rzeczy, ale nie dlatego, że byli źli, ale dlatego, że nie mieli dobrych rodzin, które pokazałyby im, że można żyć inaczej. Wydawało się jej to takie niesprawiedliwe.