Na granicy wojny i pokoju. Ucieczka z Kijowa

Wiktoria Zigert obudziła się o 6 rano. Mąż już nie spał od dwóch godzin, ale nie chciał jej budzić, wiedząc że ma przed sobą najtrudniejszą chyba drogę w życiu. Wiedziała tylko, że jej celem jest Lublin.

 

 

Dzwoni do męża, że jest po polskiej stronie. Razem dziękują Bogu za to, że ich przeprowadził.

– Jak się zaufa, łatwiej przyjąć to, co trudne. My mamy to szczęście, że swoje małżeństwo zawierzyliśmy Matce Bożej. Poznaliśmy się w 2000 roku na oazie młodzieżowej, jaką w Żytomierzu prowadzili dla ukraińskiej młodzieży Polacy. Kiedy się pobraliśmy powstawał na Ukrainie Domowy Kościół, postanowiliśmy iść tą drogą. Wspólnota pochodziła z Polski, więc uczyliśmy się przy okazji rekolekcji czy spotkań polskiego. Dziś na Ukrainie działa ponad 500 kręgów i wiemy, że możemy na siebie liczyć. Wojna to pokazała, że jadąc do Polski też mogę liczyć na wspólnotę tutaj. Jedno z lubelskich małżeństw zaproponowało mi i córce mieszkanie za co jestem bardzo wdzięczna – mówi Wiktoria.

Z granicy jednak musi najpierw dojechać do Lublina. Ukraińska nawigacja po polskiej stronie zaczyna wariować. Prowadzi gdzieś po jakichś małych bocznych drogach. Wiktoria jedzie na długich światłach, by lepiej widzieć. Kiedy wjeżdża na główną drogę zapomina ich wyłączyć. Wkrótce zatrzymuje ją polska policja.

– Policjant podszedł do nas, zapytał skąd i dokąd jedziemy, sprawdził dokumenty. Poprosił żebym wyłączyła długie światła, wytłumaczył jak mam dojechać do najbliższego punktu rejestracyjnego dla uchodźców i nic nie powiedział, że jest nas siódemka zamiast pięciu osób w aucie. To kolejny znak wielkiej życzliwości, jakiego doświadczyliśmy – mówi Wiktoria.

Droga trwa już ponad 20 godzin. Adrenalina opada i wszystkich ogarnia zmęczenie. Młoda matka z dziećmi jest przerażona. Maluchy płaczą nieustannie, są głodne. W Chemie postanawiają zatrzymać się w McDonald’s żeby coś zjeść. Tu do płaczących dzieci dołącza ich mama. Wszyscy szlochają i wołają, że chcą do domu, a przed nimi daleka jeszcze droga. Kobieta chce się dostać do Warszawy, a stamtąd na samolot do Francji, gdzie czeka na nią rodzina. Widząc płaczących podchodzi do nich Polka z pytaniem, co się stało. Gdy dowiaduje się o sytuacji, wyciąga telefon i dzwoni po syna żeby przyjechał do restauracji. Zabiera matkę z dziećmi do swojego domu, by ich nakarmić i by mogli odpocząć, a potem zawozi wszystkich do Warszawy na samolot. – Jesteśmy w Polsce od godziny, a tu kolejny raz chwyta nas za serce życzliwość obcych ludzi. Wstępuje we mnie nadzieja, że jakoś to będzie – mówi Wiktoria.

W końcu dociera do Lublina, gdzie czeka najstarsza córka Marianna. Ich droga się kończy, ale serce zostało na Ukrainie.

– W Ukraińców wstąpiła jakaś niezwykła siła. Dzwonię codziennie do męża i on mnie pociesza. Dzwonię do Odessy do brata, który całe życie był pesymistą i on mnie pociesza. Dzwonię do znajomych w Charkowie, gdzie trwa bombardowanie i oni mnie pocieszają. Wszyscy się modlą i wierzą, że dadzą radę obronić nasz kraj – mówi Wiktoria.

 

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..