Jedni chcą zostać w Polsce na stałe, inni czekają żeby wrócić na Ukrainę. Na razie jednak znaleźli swój dom w oazowym ośrodku w Księżomierzy. Jakie są ich losy?
Oboje wykorzystali cały swój urlop, by być z uchodźcami i im pomagać.
– Trzeba było jakoś zorganizować im życie, pomóc w załatwieniu PESEL, założeniu kont bankowych, zapisać dzieci do szkoły. To wiązało się z wożeniem ludzi z Księżomierzy do Gościeradowa, czy Kraśnika. W dodatku na początku wszyscy, którzy do nas przyjeżdżali byli chorzy. Co chwilę ktoś miał gorączkę, albo inne dolegliwości i trzeba było jechać do lekarza. Był taki moment, że mieliśmy 23 osoby chore. Tu z pomocą przyszła nam pani doktor rodzinna z Gościeradowa, która odpowiadała na każdy telefon i przyjechała do nas zbadać pacjentów. Kaplicę zamieniliśmy na pokój badań. Nikt z nas nie zna się na leczeniu czy lekarstwach, ale musieliśmy szybko się nauczyć komu i kiedy trzeba podać jakiś lek. Ukraińcy bez znajomości języka polskiego nie byli w stanie opanować tego, co mówiła lekarka. Jak my daliśmy radę to wszystko ogarnąć? Tylko z Bożą pomocą było to możliwe – mówią małżonkowie.
Podkreślają też, że bez pomocy innych nie daliby rady.
– Trudno wymienić wszystkie życzliwe osoby, które nam pomagały i wciąż pomagają. Na każdym kroku, czy to w szkole, czy w urzędzie, czy w banku, czy w sklepach, piekarniach czy hurtowniach, gdzie zwracaliśmy się z prośbą o pomoc napotykaliśmy na ludzi, którzy otwierali swoje serca. Gmina wzięła na siebie wywóz szamba i śmieci, Caritas służy nieustannym wsparciem, okoliczni mieszkańcy dzielą się czym mogą no i Domowy Kościół dźwiga na swych barkach organizację życia tutaj – mówią Ewa i Mariusz.
Ich urlopy dawno się skończyły, więc zaraz po pracy, a czasami i przed przyjeżdżają do Księżomierzy, bo uchodźcy z każdą sprawą przychodzą do nich.
- Większość nie zna języka polskiego, ale się uczy. Dzieci w szkole czy przedszkolu, dorośli dwa razy w tygodniu mają lekcje na miejscu w ośrodku. My też nie znamy ukraińskiego, ale jakoś się dogadujemy, choć bywa śmiesznie. Któregoś razu jedna z pań poprosiła mnie o „żyletku”. Byłem zaskoczony, po co kobiecie żyletka, ale powiedziałem, że jakąś znajdę i jej dam. Kiedy przyniosłem żyletkę, ona zaskoczona patrzy na mnie, co to jest. Mówię, że przecież chciała „żyletku”, okazało się, że po ukraińsku to znaczy kamizelka – śmieje się Mariusz.