Każde zakończenie roku akademickiego skłania do refleksji, coraz częściej - smutnej. Informacje zwrotne od studentów dają się sprowadzić do komunikatu: mamy poczucie, że jak bardzo nie przykładalibyśmy się do nauki, nie jesteśmy w stanie opanować wiedzy, której się od nas wymaga.
Niezależnie od tego, jak my, prowadzący zajęcia, podkreślalibyśmy ogół uwarunkowań, które wpływają na kondycję dydaktyki akademickiej, nie da się nie zauważyć faktu, że zastrzeżenia zgłaszają wszyscy studenci, również ci bardzo dobrzy, a więc ci z ambicjami, którym się chce… Retoryka podobnych wypowiedzi studentów zmierza w kierunku „wielkiej metafory” nauki jako głazu, głazu na miarę Syzyfa: nauka nas przytłacza, przywala, nie możemy tego udźwignąć.
Myślę, że najgorsze, co można zrobić, to pozostawić studenta z poczuciem beznadziejności podejmowanych wysiłków. Zakompleksiony student będzie kiedyś zakompleksionym pracownikiem, nie daj Boże! nauczycielem, który swoje ciężary przerzuci na uczniów. Dydaktyka akademicka w momencie głębokiego kryzysu kulturowego powinna być (a nie jest!) przedmiotem poważnej, rzeczowej dyskusji. Panaceum nie ma, ale wiem jedno: studenci chcą słuchać tych, którzy inspirują do samodzielnych poszukiwań i samodzielnego stawiania pytań. Inspirować, to znaczy ruszyć mały kamyczek, od którego zacznie się lawina, a wielkie głazy przesuną się same. Pokazać z innej perspektywy, postawić śmiałą, zaskakującą hipotezę, sprowokować do dyskusji…
Pamiętam takie momenty nieoczekiwanego olśnienia jeszcze ze szkoły. Nasza cudowna polonistka omawiała z nami „Fircyka w zalotach”, nudy nad nudami, komedię, która nikogo nie śmieszyła. Omówiliśmy dydaktyzm, cechy oświeceniowe, tak zwaną podstawę programową, ale na koniec nauczycielka postawiła pytanie: czy myślicie, że oni byli naprawdę szczęśliwi? Nie każdy musi znać samą treść, więc dopowiem (uwaga: spoiler!), że główni bohaterowie decydują się na święty związek małżeński, gwarantując sobie jednak wzajemnie pełną wolność w „tych sprawach”. Pamiętam ten moment olśnienia, gdy uświadomiłem sobie, że śmiech maskuje w tym miejscu coś bardzo w istocie smutnego, fałsz i obłudę. Nudna lektura ożyła, a jej sensy stały się jasne, nie trzeba było wiele…
Dydaktyka jest czymś więcej, niż sposobem przekazywania wiedzy. Powiem więcej: w czasach, gdy wiedzą jesteśmy wręcz zasypywani, dydaktyka ma najmniej wspólnego z jałowym encyklopedyzmem. Oby to, co tak chętnie nazywamy „wiedzą akademicką” nie kojarzyło się niedługo z pustymi, zakurzonymi bibliotekami.