Odgłos czołgów jadących ulicami Lublina sprawiał, że rzeczywiście rodził się gdzieś w człowieku lęk. Nikt nie wiedział, jak to się skończy. 13 grudnia to kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego.
Zima była mroźna. Śnieg, podobnie, jak w tym roku, przykrywał Lublin, do tego panował siarczysty mróz. W kraju było niespokojnie. Od listopada przez całą Polskę przelewała się fala studenckich strajków. Był to znak protestu wobec zmian ustawy o szkolnictwie wyższym i mianowania przez władze PRL rektora w Radomiu. Środowiska akademickie były oburzone taką ingerencją w wewnętrzne sprawy uczelni. Lubelscy studenci dołączyli do kolegów z innych miast, rozpoczynając strajk. Zajęcia akademickie zostały zawieszone.
Hubert Pietras był wtedy na II roku biologii UMCS. – Dla nas, studentów, ale także dla wielu pracowników naukowych, nie do przyjęcia było zachowanie władz. Do strajku nikt nas nie namawiał. Sami chcieliśmy pokazać, że nie zgadzamy się na takie postępowanie. Paradoksalnie tą decyzją władze zamiast ograniczyć swobodę na uczelniach, wywołały powiew wolności. Nie było normalnych zajęć, ale wykładowcy przygotowywali dla nas wykłady, jakich nie było w programie. Mówili nam o prawdziwej historii Polski, o sprawach, jakie były ukrywane przez władze. Miałem wrażenie, że strajkując, zaczęliśmy jakby głębiej oddychać, poczuliśmy się wolni – mówi H. Pietras.
Przed północą 12 grudnia 1981 roku osoby wracające z miasta do akademika przekazywały informacje o wzmożonym ruchu milicji na ulicach Lublina. Wkrótce dotarła wiadomość o tym, że rozpoczęły się aresztowania działaczy Solidarności. Głuche zrobiły się telefony. To było potwierdzeniem, że coś się dzieje i trzeba ostrzec ludzi. Dzięki pomocy jednego z lubelskich taksówkarzy studenci ruszyli od domu do domu działaczy solidarnościowych, by ich powiadomić o grożącym im niebezpieczeństwie.
Hubert Pietras w niedzielę wstał jak zwykle i poszedł do Chatki Żaka.
– To było takie nasze studenckie centrum. Po zakończeniu strajku na uczelniach tam się spotykaliśmy. Nie wiedziałem, że jest stan wojenny. Poszedłem zwyczajnie zorientować się w sytuacji – wspomina. Na miejscu dowiedział się, co się dzieje. – Atmosfera była gorąca i napięta. Ludzie byli odcięci od wszelkich źródeł informacji. Jedyny komunikat, jaki był przekazywany przez oficjalne media, to fakt wprowadzenia stanu wojennego. Wywiesiliśmy więc na zewnątrz Chatki Żaka megafon, przez który podawaliśmy bez przerwy zebrane przez nas informacje. Informowaliśmy o zniszczeniu siedziby Zarządu Regionu Solidarności i o aresztowaniach działaczy – wspomina Hubert. Mieszkańcy Lublina przez całą niedzielę przychodzili pod Chatkę Żaka, by słuchać informacji. To było jedyne miejsce w Lublinie, gdzie ktoś do ludzi mówił o tym, co się dzieje. O dziwo, milicja nie interweniowała i megafon nadawał przez cały dzień.
– Wprowadzenie stanu wojennego było dla nas faktem, którego nie mogliśmy zaakceptować. Nawet przewodniczący Socjalistycznego Związku Studentów Polskich uznał, że władza przesadziła i oddał do naszej dyspozycji powielacz. Zaraz zaczęliśmy druk ulotek z informacjami o tym, co się wydarzyło. Całą niedzielę drukowaliśmy i roznosiliśmy ulotki po Lublinie. Ludzie chętnie je brali. Dawaliśmy nawet żołnierzom, którzy też je czytali – mówi Hubert.
Wielu ludzi nie godziło się z sytuacją. Wiedzieli jednak, że sprzeciwiając się władzy, narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Na mnie największe wrażenie robił odgłos czołgów jadących ulicami Lublina. Drżała cała ziemia. Wtedy stan wojenny nabierał realnego kształtu wojny. Docierało do mnie, że za druk ulotek i roznoszenie ich po mieście grozi mi niebezpieczeństwo. Bałem się, pewnie jak każdy, ale czułem, że muszę przeciwstawić się złu – mówi Hubert.