Choć zmieniają się czasy, miejsca i ludzie, to święta Bożego Narodzenia niezmienne niosą pokój i radość.
W rodzinnym domu biskupa Mieczysława klimat nadchodzących świąt Bożego Narodzenia czuło się od początku Adwentu. Najpierw w domu tłoczono różne oleje, by na najbliższe tygodnie mieć ich zapas do przygotowywania posiłków. – Dawniej cały Adwent poszczono, tak było i u nas w domu. Mięso pojawiało się tylko w niedzielę, a w pozostałe dni mama przygotowywała jakieś postne posiłki, najczęściej różne placki, śledzie i zupę grzybową. To był znak, że niebawem nadejdą święta – wspomina swój rodzinny dom bp Mieczysław Cisło.
Dom rodzinny
Kolejnym zwiastunem zbliżającego się Bożego Narodzenia był 6 grudnia, dzień św. Mikołaja, kiedy dzieci otrzymywały drobne prezenty. – Mój starszy brat był krawcem, więc zwykle dysponował jakąś gotówką i zazwyczaj kupował cukierki czy jakiś drobiazg, który znajdowałem pod poduszką, gdy budziłem się 6 grudnia. W Wigilię nie było zwyczaju robienia prezentów. To były lata powojenne, więc w ogóle z podarunkami było trudno, ale u nas po prostu nie było takiego zwyczaju – mówi biskup.
Kiedy nadchodziła Wigilia, w domu pojawiała się pachnąca choinka. Musiała być żywa, niedawno ścięta i intensywnie pachnąca. Mały Mieczysław i jego bracia wieszali na niej cukierki i stroili ją ozdobami. Trzeba było wówczas uprzątnąć mieszkanie, by podczas wieczerzy panowała świąteczna atmosfera. – Wieczorem zasiadaliśmy do uroczystej kolacji. Obowiązkowo na stole stało 12 potraw, które przygotowywała mama. Ja jako chłopak do kuchni raczej nie wchodziłem, by nie przeszkadzać, ale wieczerzy nie mogłem się doczekać. Zwykle ten wieczór spędzaliśmy z krewnymi, którzy po kolacji otwierali kantyczki, czyli śpiewniki, i śpiewali wszystkie kolędy, jakie tam były. Dzieci czasem się nudziły, ale słuchały, a ten śpiew zapadł nam w serca – podkreśla hierarcha. Najmłodsi po kolędowaniu kładli się na chwilę spać, by mieć siłę iść na pasterkę.
Saniami na Mszę
– W moim dzieciństwie zimy zawsze były śnieżne, więc na pasterkę jechaliśmy saniami, do których tato zaprzęgał konia. Taki był zwyczaj w naszej okolicy, że każdy gospodarz tej nocy zabierał saniami rodzinę do kościoła. Potem na placu kościelnym stały dziesiątki sań i koni, a ludzie wypełniali szczelnie kościół. Zanim zaczęła się Msza św., śpiewano po łacinie jutrznię z okazji Bożego Narodzenia. Wsłuchiwaliśmy się w jej melodię i czuliśmy, że to niesamowita noc – opowiada biskup.
Święta Bożego Narodzenia w jego rodzinnym domu zmieniły się po śmierci taty. – Kiedy ojciec zmarł, miałem 13 lat. Moi bracia byli ode mnie dużo starsi, więc na co dzień byliśmy z mamą sami. Święta wtedy nie były już tak radosne, bo puste miejsce przy stole napawało nas żalem i szczególną tęsknotą za ojcem. Zmieniło się to, gdy mój brat się ożenił i do naszego świątecznego stołu przybyła bratowa z rodziną – wspomina kapłan.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się