W cyklu "Świąteczne opowieści" przypominamy świadectwo s. Magdaleny Flor o świętach w domu, gdzie w Boga się nie wierzyło i o powołaniu do życia zakonnego.
- To było o mnie, bo ja nic nie rozumiałam. Buntowałam się, że wartość człowieka ocenia się po jego wyglądzie czy majątku. To było dla mnie takie niesprawiedliwe i dołujące, że przychodziły mi nawet przez myśl pokusy, by skończyć ze sobą. Wtedy spotkałam człowieka świeckiego, bardzo wierzącego, który był zaangażowany w pierwszą w Polsce wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym przy kościele św. Marcina w Warszawie, gdzie pracowały siostry od matki Elżbiety Róży Czackiej. One opiekowały się nie tylko niewidomymi na ciele, ale i na duszy, prowadząc spotkania przygotowujące do chrztu dorosłych. Kiedy mój znajomy dowiedział się, że jestem nie ochrzczona, zaprowadził mnie tam. Była nas tam grupa około 50 młodych ludzi, głównie dzieci wojskowych i komunistów. Wraz ze mną zaczęła tam chodzić moja rodzona siostra, też studiująca w Warszawie i młodszy brat, który specjalnie na te spotkania przyjeżdżał - opowiada s. Magdalena.
Wraz z poznaniem Boga przychodziło poznanie samej siebie, co nie było łatwym doświadczeniem.
- Widziałam wówczas, jak wielki bałagan panuje w moim wnętrzu. Zderzenie "ja" idealnego z "ja" realnym było bolesne, ale świadomość, że dla Boga nie ma nic niemożliwego przynosiła taką radość, że szłam za tym w ciemno - wspomina siostra. Tak przyjęła najpierw chrzest, potem pierwszą komunię i bierzmowanie. - Dorośli zwykle te sakramenty otrzymują jednocześnie, w naszym przypadku jednak siostry zdecydowały, że będą nam dozować, byśmy mogli bardziej zapuścić korzenie w Bogu. Do komunii więc przystąpiłam trochę później, podczas porannej Mszy św. w kościele św. Marcina w obecności sióstr. Moje serce zalała wtedy wielka cisza, w której był tylko Bóg. Po latach niepokojów było to wytchnienie - mówi s. Magdalena.
W tym czasie też zachorował tato s. Magdaleny. Kolejne udary odebrały mu sprawność i utrudniły mowę. Okazało się, że żaden z kolegów komunistów nie został przy nim. - Tato okazał się już niepotrzebny, więc nikt go nie odwiedzał i nie dbał o niego z wyjątkiem rodziny. Było też widać, że system komunistyczny się wali, że to jednak była wielka pomyłka. Widząc chorego ojca miałam przekonanie, że jego dni są policzone i trzeba mu pomóc wrócić do Boga. Tak się stało, dzięki pomocy kapłana, który przychodził do niego, tato się wyspowiadał, a miesiąc przed śmiercią wziął z mamą ślub kościelny. Byłam przy jego śmierci, modląc się za niego, a on pełen pokoju odszedł. To kolejna łaska, jakiej byłam świadkiem - wspomina siostra.