Ks. Franciszek od rzeczy niemożliwych

Sytuacje ekstremalne w jego życiu były na porządku dziennym. Ludzie wokół niego załamywali ręce, a on ze spokojem powtarzał "Pan Bóg potrzebie zaradzi". Minęło 37 lat od śmierci ks. Franciszka Blachnickiego.

W 1969 roku nadarzyła się okazja, by kupić na Sławiku dom. Dla ojca było oczywiste, że pieniądze jakoś Pan Bóg da, a miejsce na spotkania musi być. Wtedy ojciec marzył, że na Sławiku będą mieszkać ludzie związani z Ruchem Światło-Życie, jak oficjalnie nazwano ruch oazowy. To miało być takie miasteczko w mieście. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach zostały kupione kolejne domy na potrzeby ruchu.

- Na żaden nie mieliśmy pieniędzy. Ojciec mówił: jak nie mamy pieniędzy na jeden dom, to kupmy dwa. Dla Pana Boga to nie ma znaczenia, ile pieniędzy musi nam zorganizować, a miejsca wciąż nam brakuje – wspominała pani Zenia.

Rzeczywiście Pan Bóg się o wszystko zatroszczył, bo jak inaczej wytłumaczyć, że biedny ksiądz, wciąż zabiegany, zajęty rekolekcjami, przygotowaniem materiałów formacyjnych, pracą naukową, mógł kupić w ciągu kilku lat mieszkanie i pięć domów, które wszystkie oddał na rzecz Krajowego Duszpasterstwa Służby Liturgicznej, Ruchu Światło-Życie i Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Do tego wszystkie domy znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie na lubelskim Sławinku.

– Za każdym razem, gdy marudziłyśmy ojcu, że nie ma pieniędzy na zapłacenie jakiegoś rachunku czy raty, on odpowiadał, że Pan Bóg o tym wie, i że się zatroszczy. I tak było. Czasem w ostatniej chwili, ale zawsze nagle skądś pojawiały się potrzebne pieniądze. To była dla nas szkoła zaufania i wiary – mówią współpracownicy ks. Franciszka.

To, co działo się w ciągu roku w Lublinie, przenosiło się latem na oazy wakacyjne, które zazwyczaj odbywały się w Krościenku lub okolicach.

– Pamiętam początek lat 80., kiedy w Polsce wszystko było na kartki i można je było zrealizować tylko w miejscu swojego zamieszkania. To był problem, jak zorganizować oazę w górach, na którą przyjadą ludzie z całej Polski, i jak ich wyżywić. Oczywiście prosiliśmy, by każdy przywiózł ze sobą, co może, ale trudno było przeżyć dwa tygodnie na dżemach i domowych przetworach – wspominała Grażyna Wilczyńska z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Była więc obawa, czy uda się przeprowadzić wakacyjne rekolekcje. Ksiądz Blachnicki nie wątpił jednak, że skoro to Boże dzieło, to Bóg zatroszczy się o jedzenie.

– Współpracowała wtedy z ks. Blachnickim Małgosia Alexandrowicz, studentka filologii skandynawskiej, którą ojciec poprosił o pomoc. Małgosia była akurat na stażu w Norwegii. Po ludzku było to niemożliwe, żeby w ciągu miesiąca zorganizować 10 ton żywności, załatwić wszystkie formalności z Polską, z którą nikt nie współpracował, i zawieźć jedzenie ludziom do Krościenka. Ojciec powiedział wtedy Gosi: „pamiętaj, dla Boga nie ma nic niemożliwego”.

W ks. Franciszku była taka wiara w Bożą Opatrzność, że  zarażał nią innych. Gosia poszła więc do jakiegoś biura zajmującego się zbiórkami żywności i powiedziała, że potrzebuje 10 tirów jedzenia. Nikt jej nie wyśmiał. Odesłano ją do Franka Kaleba Jansena, zielonoświątkowca, który prowadził dużą firmę i współpracował z Kościołem w Norwegii. Poszła. Miała ze sobą listę, czego potrzeba, ile kilogramów kiełbasy, makaronu, sera. Powiedziała, że to wszystko trzeba zawieźć na rekolekcje do Polski za miesiąc – opowiadała historię sprzed lat pani Grażyna. Tak się stało. Kaleb Jansen wspominał później: „Najpierw pomyślałem, że to niemożliwe, ale usłyszałem w sercu głos »ty daj im jeść«. Opuściłem więc swoją firmę i stałem się pełnoetatowym ambasadorem sprawy polskiej".

Z Gosią w roli sekretarki wypełnialiśmy norweskie gazety wiadomościami z Polski. Akcja objęła wkrótce kręgi chrześcijan w Szwecji i w Danii. 10 ciężarówek rozmnożyło się z czasem do 240 z samej tylko Norwegii. Kiedy zaczął się pierwszy turnus oazy, do Polski wjechały pierwsze samochody wyładowane jedzeniem dla oazowiczów. – Kiedy pod koniec wakacji ojciec Blachnicki spotkał się z panem Jansenem, podziękował mu krótko i powiedział „Kaleb, ja jeszcze potrzebuję 1000 Biblii dla Polski”. Nie trzeba było długo czekać także na ten dar – wspominała pani Grażyna.

W 1981 roku ks. Franciszek Blachnicki wyjechał na kilka dni do Rzymu, tam zastał go stan wojenny wprowadzony w Polsce. Okazało się, że nie może wrócić do ojczyzny, gdyż ówczesne władze wystosowały za nim list gończy. Jego dzieło w Lublinie działało jednak dalej. Zmarł 27 lutego w 1987 roku na emigracji w Niemczech w Carlsebrgu, gdzie także założył ośrodek oazowy. Wszystkie jego dzieła są wciąż kontynuowane.

Śledztwo w sprawie nagłej śmierci ks. Blachnickiego wykazało, że został otruty. Sprawców do dziś nie osądzono. Obecnie trwa proces beatyfikacyjny ks. Franciszka.

 

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..