Pochodzą z różnych stron świata, wychowali się w innych kulturach i tradycjach, a jednak coś ich łączy tak mocno, że zostawiają wszystko i idą, by nieść Chrystusa ludziom, którzy o Nim nie słyszeli. Październik jest szczególnym miesiącem misyjnym.
Ojciec Emanuel pochodzi z Burkina Faso. Jednak w swojej misjonarskiej drodze mieszkał także w Polsce, w Lublinie, gdzie mówił o misjach i zachęcał, by troszczyć się o nie.
– Misje są mi szczególnie bliskie, bo to właśnie misjonarzom zawdzięczam swoją wiarę – mówi. W jego rodzinnej wiosce była parafia, w której pracowali ojcowie biali misjonarze Afryki. Było ich czterech, każdy z innego kraju (z Belgii, Hiszpanii, Francji i Kanady), a jednak tworzyli wspólnotę życia. – Patrzyłem na nich i myślałem, że są jak pierwsi chrześcijanie. Razem się modlą, pracują, mieszkają, a przy tym mają w sobie taką radość i entuzjazm, że każdy kto wchodził do ich domu, czy się z nimi spotykał, wychodził umocniony. Też tak chciałem służyć Bogu poprzez głoszenie ewangelii – opowiada o. Emanuel.
Wstąpił najpierw do małego diecezjalnego seminarium, ale pragnienie, by otworzyć się na Boży plan i pójść dokądkolwiek zostanie posłany było tak ogromne, że postanowił zostać ojcem białym misjonarzem Afryki. Spełniło się w jego życiu pragnienie misyjności.
Najpierw został posłany do Burundi, potem do Konga, gdzie spędził 6 lat wraz ze współbraćmi z różnych stron świata, wspólnie z nimi pracując dla Chrystusa i Afryki.
– Po tym czasie dostałem propozycję, by wyjechać do Polski i tu pracować na rzecz misji, mówiąc o nich i pomagając odkrywać misyjne powołania. W pierwszej chwili byłem zaskoczony, bo słyszałem, że język polski jest dla nas Afrykańczyków bardzo trudny i że jest tu strasznie zimno, ale potem zaraz przyszła myśl, że pójdę wszędzie, gdzie Pan Bóg mnie pośle. Tak znalazłem się w Lublinie. Wciąż jestem gotowy, by służyć misjom na różne sposoby. Jeśli dziś dostałbym od przełożonych propozycję, by jechać do Afryki, jutro mogę ruszać – mówi o. Emanuel.
Podróż w drugą stronę, czyli z Polski do Afryki, ma za sobą ojciec Paweł Mazurek.
– Ja o misjach nigdy nie myślałem, aż do momentu rekolekcji podczas studiów, na które trafiłem przypadkiem, choć wiadomo, że u Boga przypadków nie ma. Prowadził je ojciec biały misjonarz Afryki i wówczas poczułem w sobie poruszenie. Przyszło mi do głowy, że skończę tę moją biologię i jako człowiek świecki może na jakiś czas wyjadę pomóc misjonarzom – opowiada o. Paweł. Po kilku miesiącach drugi raz wybrał się na rekolekcje prowadzone przez misjonarzy i wtedy odczytał, że Bóg chce go widzieć na misjach jako kapłana.
– To był dla mnie przewrót. Musiałem wszystko sobie poukładać, co nie było łatwe i trwało trochę czasu. Miałem jakieś swoje plany i pomysły na życie, a tu nagle taka zmiana. Jednak dużo modlitwy i rozeznawania czy to moja droga, przyniosło decyzję, że chcę być księdzem i misjonarzem. Kiedy podjąłem taką decyzję, poczułem wielką radość i spokój. Zaczął się czas nauki i przygotowania do pierwszego wyjazdu do Afryki do nowicjatu w Tanzanii – wspomina o. Paweł. Kiedy go ktoś pytał, dlaczego wybrał akurat misje, odpowiadał, że nie daje mu spokoju świadomość, że są na świecie ludzie, którzy nie znają Chrystusa, którzy wciąż czekają na Niego, a nie ma ludzi, którzy by Go im zanieśli.
Tanzania przywitała go z otwartymi ramionami. Wszędzie biegały dzieci, które chciały się uczyć, słuchać o Bogu i przebywać razem z misjonarzami. Byli tam ludzie dorośli o wielkich sercach, którzy swoim życiem pokazywali, jak Bóg jest obecny w ich trudnej codzienności, tak innej od polskiej, która przy tej z Afryki wydawała się luksusem. Po roku nowicjatu o. Paweł został skierowany na staż do Zambii do małej parafii, w której pracowali ojcowie biali.
– Nikt nie patrzył na to, że jestem klerykiem. Razem z innymi misjonarzami pracowałem ramię w ramię. Uczyłem się języka, tradycji i afrykańskiej kultury. Na każdym kroku urzekała mnie bliskość z ludźmi. Tworzyliśmy wielką wspólnotę, mimo że każdy pochodził z innego kraju. O to chodzi w chrześcijaństwie, że jak mówi Pismo Święte nie ma Żyda, ani Greka wszyscy jesteśmy braćmi. Z jednej strony w Polsce zostawia się rodzinę i znajomych, ale tam zyskuje się jeszcze większą rodzinę i przyjaciół – mówi o. Paweł.
Misje też zmieniły jego postrzeganie Kościoła. Wyjeżdżając do Afryki myślał, że będzie tam robił dużo rzeczy dla Afrykańczyków, tymczasem okazało się, że sam został dużo bardziej obdarowany. Po święceniach kapłańskich został skierowany do pracy buszu w Zambii.
– Nie było tam prądu i zasięgu komórek. Ludzie żyli bardzo prosto. Odwiedzaliśmy kolejne wioski należące do naszej parafii, która wielkością zbliżona była do całej archidiecezji lubelskiej. W każdej wiosce mieszkaliśmy po parę dni wśród ludzi, jedliśmy to, co nam dali, chodziliśmy po domach. Każdy chciał nas zaprosić, nie tylko nasi parafianie, ale i inni chrześcijanie, którzy tam mieszkali, a nawet muzułmanie. Każdy chciał rozmawiać. Namacalnie realizowało się polskie powiedzenie „Gość w dom, Bóg w dom”. Dla nich nasza obecność była znakiem błogosławieństwa i nadziei. Te wioski w buszu były miejscami bardzo zacofanymi i można powiedzieć zapomnianymi przez ludzi, a obecność misjonarzy dawała poczucie, że nie są osamotnieni. Pozwalała im też mieć o sobie lepsze zdanie, niejako dodawała im wartości w ich własnych oczach – opowiada o. Paweł.