Trzeźwość - czy to na dłuższą metę możliwe? 45. ogólnopolska pielgrzymka Krucjaty Wyzwolenia Człowieka - ruchu trzeźwościowego zapoczątkowanego przez ks. Franciszka Blachnickiego, tym razem odbędzie się w Chełmie.
Krucjata Wyzwolenia Człowieka to wyrzeczenie się nałogów i ofiarowanie własnej abstynencji w intencji kogoś drugiego. Została powołana przez ks. Franciszka Blachnickiego i Ruch Światło–Życie w odpowiedzi na apel Ojca Świętego Jana Pawła II skierowany do Polaków u progu jego pontyfikatu: „Proszę abyście przeciwstawiali się wszystkiemu, co uwłacza ludzkiej godności i poniża obyczaje zdrowego społeczeństwa, co czasem może aż zagrażać jego egzystencji i dobru wspólnemu, co może umniejszać jego wkład do wspólnego skarbca ludzkości, narodów chrześcijańskich, Chrystusowego Kościoła”. Została uroczyście ogłoszona w obecności Ojca Świętego, Jemu oddana i przez Niego pobłogosławiona podczas 1. pielgrzymki do Polski 8 czerwca 1979 r. w Nowym Targu.
Co roku tysiące ludzi podpisują deklarację KWC ofiarowując własną trzeźwość w intencjach innych ludzi. Właśnie oni przybędą 27 września do bazyliki Narodzenia NMP w Chełmie. Pielgrzymka będzie spotkaniem środowisk trzeźwościowych i osób modlących się za osoby uzależnione w sanktuarium Matki Bożej Chełmskiej.
Jak cenna jest krucjata w codziennym życiu, mówią Ewa i Mariusz.
Oboje pochodzą z dużych, towarzyskich rodzin. To wiązało się zawsze z licznymi okazjami do spotkań, uroczystości, zabawy i spożywania alkoholu.
– W dużej rodzinie, co chwilę były chrzciny, komunie, wesela, nie wspominając już o urodzinach czy imieninach. Jak nie było jakiegoś święta, chodziliśmy z żoną na dancingi. Zabawie zwykle towarzyszył alkohol – przyznaje Mariusz.
Może gdyby alkohol pojawiał się tylko na zabawie, nie byłoby najgorzej. Rzecz w tym, że był także w pracy, podczas spotkań z kolegami pod sklepem i przy różnych innych okazjach, które trafiały się niemal codziennie.
– Ja też jestem towarzyska, ale nie mogłam zrozumieć, dlaczego zawsze musi być alkohol. Nie było dnia, by mąż nie sięgnął choć po piwo. Zaczęły się między nami kłótnie, coraz trudniej było nam dojść do porozumienia. Nasza rodzina zaczęła się chwiać w posadach i była bliska rozbicia – mówi Ewa.
Najgorsze było to, że wszędzie było przyzwolenia na picie. Także w pracy.
– Nieraz w robocie sam szef proponował, byśmy wypili po piwku. Wychodziliśmy z kolegami z pracy i zamiast iść do domu, gdzie żona czekała z obiadem, szliśmy na kolejne piwo czy coś mocniejszego – mówi Mariusz. Oprócz pracy w zakładzie dorabiał jako kierowca busa na trasie Kraśnik–Lublin. W tym czasie równocześnie budował dom.
– Zajęć było dużo, wiadomo, że jak miałem kurs nigdy nie piłem, ale już kiedy wracałem z pracy, czy szedłem na budowę alkohol zawsze się znalazł. Działo się coraz gorzej. Byłem jak ślepiec we mgle – mówi Mariusz.
Widząc, że ich małżeństwo się sypie, Ewa szukała pomocy.
– Nie wiedziałam co robić, by nasze życie się zmieniło. Wówczas dostaliśmy propozycję, by przychodzić na spotkania Domowego Kościoła. Ja widziałam w tym szansę dla nas, Mariusz był niechętny, ale dla świętego spokoju się zgodził – mówi Ewa.
Spotkania dla małżeństw i oddawanie swego życia Panu Bogu były czymś, co pokazywało, że jest rozwiązanie tej trudnej sytuacji.
– Chodziłem na te spotkania, podobało mi się nawet, ale żeby coś konkretnego zmienić w swoim życiu, to już nie miałem ochoty. Pojechaliśmy na pierwsze rekolekcje, nie wiedząc dokładnie, co to oznacza. Pomyślałem, że jak wyjazd, to pewnie i integracja i nawet zapakowałem do bagażnika sześciopak z piwem. Oczywiście nie wyjąłem go nawet, zobaczywszy, co to znaczy przeżywać rekolekcje, ale takie było wtedy moje życie – mówi Mariusz.
Rekolekcje przeżył, nawet podobały się mu treści o których mówiono, ale codzienność pozostała bez zmian. Tamtego dnia umówił się z kolegą, że będą robić coś na działce.
– Jak robota, to i piwko musi być. Zrobiliśmy to, co mieliśmy i poszliśmy pod sklep, żeby się napić. Wypiliśmy i flaszeczkę i piwo. Pod sklepem stał mój zaparkowany samochód. Do domu miałem jakieś kilkaset metrów, więc ruszyłem w drogę piechotą. Doszedłem do skrzyżowania i nie wiem, co we mnie wstąpiło – zawróciłem. Pomyślałem, że ten kawałek przejadę. Tak zrobiłem. Wsiadłem do samochodu i po minucie wjeżdżałem na swoje podwórko, a za mną policja. Okazało się, że radiowóz stał na skrzyżowaniu, a ja go nie zauważyłem. Policjanci widzieli, jak idę chwiejnym krokiem, zawracam, wsiadam do auta i jadę. Straciłem wtedy prawo jazdy na wszystkie kategorie. Oznaczało to, że straciłem też pracę jako kierowca busa. Byłem wściekły na siebie, ale i było mi strasznie wstyd. Musiałem odpowiadać ludziom, dlaczego nie jeżdżę. Myślałem, że zapadnę się ze wstydu pod ziemię – opowiada.
Było ciężko, nadszedł czas kolejnych rekolekcji, na których zachęcano, by podpisać Krucjatę Wyzwolenia Człowieka, czyli deklarację o abstynencji.
– Wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem zniewolony, że alkohol mną rządzi i pozbawia mnie różnych rzeczy, być może pozbawi mnie także rodziny. To były rekolekcje w Częstochowie i po modlitwie i prośbie do Matki Bożej o pomoc, zdecydowałem się podpisać krucjatę. Oznaczało to, że nie tylko sam nie będę pić, ale nie będzie też częstował innych, czy kupował alkoholu. Bałem się trochę wykluczenia wśród moich kolegów, ale podpisałem. Spłynęły wówczas na mnie wielki spokój i radość – mówi Mariusz.
Wbrew obawom nie został wykluczony. Przeciwnie, koledzy zaczęli go pytać o krucjatę, on opowiadał o rekolekcjach, o Panu Bogu. Nikt się nie śmiał. Po pewnym czasie Mariusz zauważył, że w pracy już nie ma alkoholu. Koledzy, jak mieli jakiś kłopot, przychodzili by pogadać, a nawet zaczęli włączać Radio Maryja przy robocie. Sam Mariusz po jakimś czasie awansował w pracy.
– Abstynencja niczego mi nie zabrała, przeciwnie, dała wolność i nowe życie. Moja rodzina wyszła z kryzysu, moje życie zawodowe się poprawiło, a ja sam wiem, że Bóg podał mi pomocną dłoń i podniósł mnie z wielkiego upadku – daje świadectwo Mariusz.