Nowy numer 13/2024 Archiwum

Zamiast lekarzem został księdzem

- Niech pan szykuje trumnę - powiedział lekarz ojcu Franciszka Przytuły, gdy ten jako małe dziecko chorował na zapalenie opon mózgowych. To, że dziecko wyzdrowiało i rozwijało się dobrze, w rodzinie uważano za cud.

W Rudzie Solskiej, małej wsi w odległości ponad 10 km od Biłgoraja, wszyscy pracowali na roli. Uprawiali zboże, ziemniaki i tytoń.

W niedzielę chodzili lub jeździli rowerami do kościoła pw św. Marii Magdaleny w Biłgoraju, by uczestniczyć we Mszy św. Obok kościoła jest dawny kościół pofranciszkański, który natchnął małego 7-letniego Franka Przytułę do pierwszej myśli o kapłaństwie.

- Gdy poszedłem do mojego proboszcza i zwierzyłem się, że chciałbym wstąpić do franciszkanów w Niepokalanowie, ksiądz popatrzył na mnie dobrotliwie. Powiedział, że na takie decyzje mam jeszcze czas i porozmawiamy, jak skończę szkołę. Posłuchałem i życie płynęło normalnym rytmem, jak to na wsi. Praca na gospodarstwie i szkoła - opowiada ks. Franciszek.

Kiedy skończyła się podstawówka, wraz z kolegą, jako jedyni we wsi, postanowili iść do liceum do Biłgoraja.

- To było ponad 10 km od naszej wsi i codziennie pokonywaliśmy tę trasę rowerami. Dni wypełniała nauka i jeśli był czas, pomoc rodzicom. Wszyscy w domu byli wyrozumiali. Ani brat, ani siostry nie narzekali na to, że się uczę. Ja wtedy myślałem o studiowaniu medycyny. W naszej rodzinie zawód lekarza był bardzo szanowany i rodzice sugerowali mi trochę, bym uczył się w tym kierunku, tym bardziej, że doświadczyli na własnej skórze, jak bardzo medycyna jest potrzebna - wspomina kapłan.

Marzenia o medycynie pogrzebał nauczyciel od biologii, który na świadectwie maturalnym, jako jedyny postawił mu dostateczny.

- To był dla mnie znak, że chyba jestem zbyt słaby, by studiować medycynę. Wówczas jeden z kolegów, który miał brata księdza, zapytał mnie, czy nie poszedłbym z nim do seminarium. I wtedy powróciło dziecięce marzenie o zostaniu zakonnikiem. Zgodziłem się. Tym bardziej, że od jakiegoś czasu korespondowałem z księżmi sercanami, dopytując się jak wygląda u nich formacja. Za radą kolegi wybrałem jednak seminarium diecezjalne. Poszliśmy obaj, choć pierwsze dwa lata były ciężkie. Studia filozoficzne miały swój specyficzny język, który trzeba było sobie przyswoić. Potem szło już lepiej, a czasem bardzo dobrze, choć pytanie czy to moje miejsce było we mnie jakiś czas - wspomina ks. Franciszek.

Kryzys seminaryjnej formacji przyszedł wraz z egzaminem z historii kościoła, którego nie zdał wraz z wieloma kolegami z roku.

Profesor, który przedmiot ten wykładał i z niego egzaminował, słynął ze swej surowości i szorstkości.

- Przyznam, że byłem wtedy rozgoryczony i zniechęcony. Egzamin poprawkowy odbywał się we wrześniu. Tak po dziecinnemu poszedłem wtedy do kościoła seminaryjnego i postawiłem Panu Bogu ultimatum: jeśli to moje miejsce i mam być księdzem, to zdam ten egzamin. Jak nie, rezygnuję z seminarium. Pamiętam, że na poprawkę miałem wejść jako siedemnasty z dwudziestu na liście. Wszyscy przede mną wychodzili z dwójami. Przyszła kolej na mnie i dostałem trzy z minusem, a po mnie profesor powiedział, że już nikogo nie zapyta. To był dla mnie tak wyraźny znak od Pana Boga, że kapłaństwo jest moją drogą. Już nie miałem wątpliwości - wspomina ks. Franciszek.

Po święceniach kapłańskich w 1971 roku został skierowany najpierw do pracy w parafii Chodel, a potem do Tomaszowa Lubelskiego, gdzie uczył katechezy. Najpierw w szkole podstawowej, a potem w szkołach średnich. Po sześciu latach kapłaństwa, niespodziewanie zaproponowano mu pójście na studia.

- Biskup powiedział, że mogę wybrać sobie dowolny kierunek. Skłaniałem się ku katechetyce, bo doświadczenia nauki religii mnie do tego przekonywały. Podzieliłem się swoim wyborem z ówczesnym biskupem pomocniczym bp Kamińskim, a on powiedział, że w katechezie jestem już dobry i studia katechetyczne nie są mi potrzebne. Radził mi wybrać studia prawa kanonicznego. Posłuchałem tej rady i zacząłem studia prawnicze. Jednocześnie zaangażowano mnie do różnych prac w kurii biskupiej. Moim zadaniem było tworzenie zespołów charytatywnych w parafiach. Był to też czas, gdy zbliżała się koronacja figury Matki Bożej Kębelskiej, wielkie wydarzenie w naszej diecezji. Poproszono mnie, bym był odpowiedzialny za procesję z darami. Wtedy to była pewna nowość w liturgii Kościoła. Miałem zebrać ludzi z różnych dekanatów, którzy pójdą w tej procesji i ustalić, jakie dary mogą zanieść Matce Bożej. To było wyzwanie, bo trzeba było zarówno księżom, jak i wiernym tłumaczyć, co to ta procesja i jak ma wyglądać. Takie były moje pierwsze kroki w kurii w 1977 i 1978 roku - opowiada ks. Franciszek.

Więcej będzie można przeczytać w najbliższym numerze lubelskiego "Gościa Niedzielnego".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy