Z ks. Pawłem Bartoszewskim, prefektem Metropolitalnego Seminarium Duchownego, o wędrówce jako sposobie na resocjalizację młodocianych więźniów rozmawia Justyna Jarosińska.
Justyna Jarosińska: Co skłoniło Księdza do udziału w tym przedsięwzięciu?
Ks. Paweł Bartoszewski: Od zawsze moim duszpasterskim marzeniem była praca z młodymi ludźmi z tzw. marginesu społecznego. Czułem i nadal czuję, że jest to miejsce najbliższe w realizacji mojego kapłaństwa. Wędrówka bardzo zmienia człowieka i daje też możliwości wejścia w głębszą relację, kiedy się z kimś idzie. Stąd też jestem przekonany, że taka forma resocjalizacji ma sens i zdaje egzamin. Ta pielgrzymka ma szansę wyprowadzić człowieka na inną, nową drogę. Drugorzędnym w tym momencie powodem mojego zgłoszenia do projektu był fakt, że kilkakrotnie sam pielgrzymowałem szlakiem św. Jakuba w Hiszpanii.
Był ksiądz jedynym duchownym wśród dziesiątki opiekunów. Jak zareagował towarzysz podróży, gdy dowiedział się, że przez 30 dni wędrówki będzie mu towarzyszył kapłan?
Przede wszystkim nie ukrywałem, że jestem księdzem, i na początku zapytałem go, czy mu nie przeszkadza, że będzie szedł właśnie ze mną. Wiedziałem, że jeden z tych dziesięciu chłopaków, którzy zostali wytypowani do projektu, nie chciał iść z księdzem, ale akurat Bartek, chłopak, z którym szedłem, powiedział, że nie widzi w tym żadnego problemu. W trakcie drogi wielokrotnie zadawał pytania o Pana Boga, o wiarę, był zainteresowany, co znaczy być księdzem.
Jak wyglądała codzienna wędrówka?
Najkrótszy odcinek naszej drogi miał 16 km, najdłuższy 45. Średnio dziennie robiliśmy między 27 a 34 km. Z ostatniego noclegu pod Zgorzelcem wychodziliśmy o wpół do drugiej w nocy, bo wczesnym rankiem mieliśmy pociąg ze Zgorzelca do domu. Bartek nigdy wcześniej nie był za granicą, więc umówiliśmy się, że jeśli starczy nam czasu, to pójdziemy na most na Nysie Łużyckiej i przejdziemy do Niemiec. Obeszliśmy słupek niemiecki dookoła, porobiliśmy zdjęcia. Dla Bartka było to wyjątkowe przeżycie. Podczas drogi ludzie pytali nas, skąd i dlaczego idziemy. Nie ukrywaliśmy, co jest celem i ideą naszej pielgrzymki. Bardzo pozytywnym punktem każdego dnia były noclegi na plebaniach. Bartek nigdy wcześniej nie miał kontaktu z kościołem i był bardzo zaskoczony sposobem, w jaki przyjmowali go księża. Chłopak był wychowany w takiej kulturze, że nic za darmo się nie dostaje, a idąc przez całą Polskę, miał możliwość doświadczenia, że jest mnóstwo osób, które bezinteresownie są w stanie pomagać innym. Nagle okazało się, że są ludzie, którzy wiedzą o jego przeszłości, ale podchodzą do niego, podają mu rękę i mówią: „cieszymy się, że jesteś”. Myślę, że po raz pierwszy miał okazję poczuć, że jest kimś ważnym, że jest wartościowy. Taka była też idea tej wędrówki, żeby pokazać, że on nie jest skazany, nie jest przekreślony przez społeczeństwo, że ma szansę wyjść na nową drogę.
Co podczas tych 30 dni i 900 km było najtrudniejsze?
Śmialiśmy się z Bartkiem, że wszyscy opowiadali o trudnościach, o kryzysach. Nasza droga była bardzo łatwa. Obaj to stwierdziliśmy. Oczywiście przed samym wyjściem były obawy, naturalny lęk przed nieznanym, czy damy radę fizycznie i emocjonalnie. Droga fizycznie okazała się naprawdę wyjątkowo prosta, bo po trzech dniach minęło nam zmęczenie i z każdym dniem szło się coraz lepiej. Natomiast z racji tego, że idąc tylko we dwóch, byliśmy „skazani” na siebie 24 godziny na dobę, pojawiały się momenty zmęczenia psychicznego. Przychodziły chwile, kiedy nie chciało się ze sobą gadać. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że już na początku ustaliliśmy pewne zasady. Mieliśmy być wobec siebie uczciwi, nie udawać i nie zamykać się. I gdy pojawiały się gorsze momenty, wtedy któryś z nas prosił, byśmy poszli sobie kawałeczek osobno, by można było przez chwilę od siebie odpocząć. Dlatego ten czas nie był dla nas jakimś szczególnym wyzwaniem fizycznym czy emocjonalnym. Starałem się przekazać Bartkowi taką prosta prawdę, by przyjmować wszystko, co przynosi droga, i nie mieć żadnych oczekiwań. Dzięki temu w dużym stopniu udało nam się wyeliminować takie roszczeniowe podejście, że mi się coś należy, że muszę coś mieć. Myślę, że to warto zaadaptować do życia codziennego, żeby autentycznie przyjmować to, co przynosi nam nasze życie. Nie mieliśmy fizycznych problemów, bo udało nam się świetnie spakować. Nasze plecaki ważyły po 8 kg, innych uczestników wyprawy po 15. Jest w ludziach taka mentalność, że muszą mieć mnóstwo rzeczy. A droga jest fantastyczna, bo pokazuje, że te wszystkie, wydawałoby się, konieczne rzeczy, są nam zupełnie niepotrzebne. Kiedyś, pierwszy raz na Camino, zrobiłem właśnie taki błąd. Po kilku dniach zacząłem dosłownie wyrzucać rzeczy z plecaka. To genialna metafora naszego życia.
Jakie Bartek ma szanse na powrót do normalnego, uczciwego życia po takiej wędrówce?
To, co najtrudniejsze jest tak naprawdę dopiero teraz przed tym chłopakiem. Myślę, że sama droga nie była tak dużym wyzwaniem, jakim będzie układanie sobie przez niego nowego życia. W czasie drogi miał jasny cel, konkretne zajęcie. Były rozmowy, byliśmy cały czas razem. Teraz Bartek wrócił do swojego środowiska i będzie w zasadzie sam. Ja oczywiście dzwonię do niego, by czuł moje wsparcie, ale decyzje musi podejmować sam. W trakcie tych 30 spędzonych z nim dni – na tyle, na ile się dało – próbowałem stworzyć mu nowy kręgosłup moralny, nowe podejście do życia. Wielokrotnie podejmowaliśmy rozmowy, jak się powinien zachować, gdy koledzy będą ciągnęli go na piwo czy by coś ukraść. Teraz oczywiście cały czas sztab ludzi zaangażowanych w projekt czuwa nad każdym z chłopaków, który wrócił z wędrówki, ale to, czy oni skorzystają z danej im szansy, zależy tylko od nich, i w moim przekonaniu to trudniejszy etap tego projektu.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się