Wielokulturowe miasteczko integracyjne. Kiedy rodzina Armine Ożgi przyjechała do Polski 20 lat temu, Polacy mówili na nich „ruskie”. Nie pomagało tłumaczenie, że są z Armenii. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Otwartość na cudzoziemców i ich postrzeganie bardzo się zmieniło, choć wciąż jest wiele do zrobienia.
Nie jestem ruska
Armine do Polski przyjechała razem z rodzicami i bratem jako nielegalni imigranci z Armenii. Zamieszkali w Puławach. Tu próbowali zacząć życie od nowa. Wyjechali z Armenii, by szukać dla swojej rodziny lepszych możliwości. Na początku nie było łatwo. Nielegalny pobyt, związane z tym komplikacje i dająca się powszechnie odczuć obcość. – Ale mieliśmy to szczęście, że spotkaliśmy też życzliwych ludzi – opowiada. Jej było o wiele łatwiej niż rodzicom. Po przyjeździe do Polski tutaj się uczyła, tutaj skończyła studia, tutaj wyszła za mąż za Polaka. – Nie miałam takich komplikacji w kwestiach prawno-formalnych, które mieli rodzice i które dają im się we znaki nawet jeszcze dzisiaj – mówi. Ale problemów nie uniknęła. Pamięta pierwsze polskie spotkanie towarzyskie, na które zostali zaproszeni, i powtarzane na każdym kroku, że „to są ruskie”. – Taka była świadomość ludzi. Myślę, że Polacy uważali to za coś normalnego i że każdy był tak nazywany, bo to było kojarzenie z ZSRR. A niestety często nawet dziś nie ma w Polakach świadomości, że tam każdy kraj był inny i że każdy miał swoją historię i kulturę. Poza tym w Polsce Ormianie niestety nie są mocno zrzeszeni i nie mają możliwości pokazania, kim naprawdę są i jaką mają kulturę – mówi. W Puławach Armine mieszkała 13 lat. Teraz mieszka w Lublinie. I jak mówi, tutaj jest łatwiej. Może dlatego, że Puławy to mniejsze miasto i kiedy tam zamieszkali, od razu wszyscy wiedzieli. – Były nieprzyjemności. Miała je nawet kobieta, która wynajmowała nam mieszkanie. Sąsiedzi narzekali, że trzyma ruskich u siebie, że przecież tak nie wolno – opowiada Armine. W Lublinie jest już inaczej. Duże miasto i człowiek jest anonimowy. Pytania zaczynają się dopiero wtedy, gdy wchodzi się w jakąś konkretną grupę ludzi, ale jak mówi, pytania jej nie przeszkadzają. Wtedy tak naprawdę zaczyna się poznawać człowieka. Armine ciągle poznaje Polaków.
Każdy słyszał o Polsce
Jednym z gości miasteczka był misjonarz z Ugandy ojciec biały Otto Katto. W Lublinie mieszka pięć lat. Świetnie mówi po polsku. Może dlatego, że często jeździ do różnych szkół, parafii i wspólnot, opowiadając o swoim kraju i zapraszając Polaków do Afryki. – Bardzo was tam potrzebujemy. To, co możemy dać w zamian, to nasi misjonarze, jak choćby znany ostatnio w Polsce o. John Bashobora, mój rodak z Ugandy – mówi o. Otto. Ojciec Otto Katto pochodzi z dziewięcioosobowej rodziny, w której urodził się jako najstarsze dziecko. Jego rodzice wciąż żyją i mieszkają w niewielkiej wiosce Kasese w północnej Ugandzie, położonej u stóp gór Ruwenzori, 15 km od równika. – Kościół w Afryce jest bardzo młody, ma dopiero ponad 100 lat. Moi rodzice byli już chrześcijanami, ale mój dziadek spotkał Jezusa dopiero wtedy, gdy przyjechali do nas ojcowie biali – opowiada misjonarz. – My, Afrykanie, Kościołowi zawdzięczamy wszystko. Szkoły, szpitale, rozwój gospodarczy, edukację, nowe technologie. Nic więc dziwnego, że w Ugandzie 80 proc. mieszkańców to chrześcijanie. Mimo wszystko i tak jesteśmy bardzo biednym krajem, gdzie dominują korupcja i wojny – mówi o. Otto. Już jako mały chłopak zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko, co dookoła najlepsze, wiąże się z misjonarzami. Do nich zawsze można było pójść i poprosić o pomoc albo zasięgnąć rady. – Pomyślałem, że ja też chcę tak pomagać ludziom. Nie miałem wątpliwości, że chcę pójść do seminarium – opowiada misjonarz. Dla jego rodziców nie była to łatwa decyzja. Najstarszy syn powinien założyć rodzinę, a nie zostać księdzem. Ojciec Otto nie miał jednak wątpliwości. – Jako misjonarz zostałem skierowany do pracy w Mali. Pracowaliśmy tam z najbiedniejszymi, okazując im szacunek i miłość. To właśnie tam dostałem list, który informował mnie, że mam jechać na misje do Polski do kraju Jana Pawła II. Każdy słyszał o Polsce, dla mnie było to więcej niż spełnienie marzeń. Tak znalazłem się w Lublinie – opowiadał o. Otto. Tegoroczne miasteczko już zni- knęło, ale nie zniknęli cudzoziemcy. Organizatorzy spotkania już zapraszają chętnych za rok, a wszystkich zachęcają do poznawania ludzi, którzy przyjechali do nas z różnych stron świata.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się