Historia dotyczy tego, co spotyka studentkę dziennikarstwa w poniedziałek. Z jednej strony sytuacja zabawna i zagmatwana, z drugiej - daje do myślenia. Czy poniedziałek dla większości z nas jest trudnym dniem?
Otwieram powieki, które za kwadrans będę malować. Za oknami półmrok. Wstaję zanim dzień zbudzi się na dobre. Lewą nogą - jak to w poniedziałek. Sprawdzam godzinę w telefonie. Zaspałam. Budzik znowu mnie zawiódł- jak zwykle pierwszego dnia po weekendzie. I zaczyna się. Biegiem do łazienki, szybki prysznic i szczotkowanie zębów. Ubieram się w pierwsze z brzegu ciuchy. Źle. Czerwona bluzka zupełnie nie pasuje do tych spodni. Zakładam jasną bawełnianą spódnicę przed kolana. Nie. Zbyt elegancko. Z powrotem wskakuję w jeansy. Przeklinam pod nosem swoje niezdecydowanie. Zerkam nerwowo na zegarek. Mam niewiele czasu. Stawiam lustro na parapecie, wyciągam czarną maskarę z pękającej w szwach kosmetyczki, przeciągam nią rzęsy. Próbuję ułożyć włosy, bezskutecznie. Jak ten czas ucieka. Szybko zakładam na siebie kurtkę, szalik i czapkę, chwytam torbę w rękę, wychodzę zamykając za sobą drzwi. Bez śniadania, bo wczoraj nie zrobiłam zakupów i lodówka jest pusta. Biorę nogi za pas i biegnę na przystanek autobusowy. Muszę przyznać, że chodnik mi nie sprzyja, połączenie go z butami na obcasie nie wróży nic dobrego. Po drodze potykam się co najmniej trzy razy. Okazuje się, że uciekł mi autobus. Denerwuję się, nie chciałabym spóźnić się na zajęcia. O, jest kolejny. Wsiadam, i zajmuję wolne miejsce. Ruszamy. Po drodze zatrzymujemy się na kolejnych przystankach. Wsiada kilka starszych osób. Grzecznie ustępuję miejsca, starsza pani kładzie na nim torbę, a sama dalej stoi. I bądź tu człowieku miły. I miej świadomość, że zwalniasz miejsce dla torby, żeby stać dalsze pół godziny przejazdu walcząc z grawitacją. Tak, marzyłam o tym. W międzyczasie słyszę rozmowę o tym, jak to w dzisiejszych czasach młodzież nie wychowana. Nie komentuję tego. Kiedy dojeżdżam na miejsce, oddycham z ulgą. Przeżyłam. Uwierzcie mi to był wyczyn. Stoję na przejściu dla pieszych. Czerwone światło pali się już chyba godzinę. Jest zielone. Idę. Prawie biegnę. Znów się potykam. Po 15 minutach jestem na miejscu.
Wchodzę na uczelnię, zostawiam kurtkę w szatni. Teraz schody. Szukam sali wykładowej. 222. Znalazłam. Wchodzę, zajęcia już trwają. Wszyscy patrzą w moją stronę, witam wykładowczynię i zajmuję miejsce. Dzwoni telefon, którego nie wyciszyłam. To najmniej odpowiedni moment. Nawet nie uspokoiłam oddechu. Chcę go jakoś wyłączyć. Znalezienie go w torbie, zdawałoby się bez dna, jest nie lada wyzwaniem. Znowu przykuwam uwagę wszystkich. Mieszam się. Nic nie idzie dzisiaj po mojej myśli. Mijają kolejne minuty wykładu. Wreszcie spokój. Teraz z kolei walczę ze sobą, żeby nie zasnąć na tym jakże „ciekawym” wykładzie z socjologii. Wolę nie myśleć o tym, że będzie trwał prawie dwie godziny. Nie ma chyba nic gorszego niż słuchanie monotonnego głosu wykładowcy nie wiadomo o czym. Próbuję coś zrozumieć. Skupiam się, ale bez skutku. Spoglądam na innych studentów. Jedni drzemią, inni rysują kółka w notesie, ktoś nawet czyta książkę. Kiedy wreszcie kończy się wykład idę do automatu po kawę. Aromatyczną, pobudzającą, pyszną kawę. To jest to czego potrzebowałam. Pierwszy raz tego dnia czuję się zrelaksowana. Nie trwa to zbyt długo. Patrzę na zegarek, przede mną 2 godziny przerwy między zajęciami. Nie opłaca mi się wracać do mieszkania na drugi kraniec miasta, więc zostaję na uczelni. Mam ochotę sprawdzić co nowego w dziennikach i w „Gościu”, jednak nie mogę dostać się do komputera z dostępem do Internetu. Telefon w tym względzie też bezużyteczny. Gdyby było dostępne Wi-Fi nie musiałabym się ruszać nigdzie nawet na krok. Nie ma to jak brak możliwości dotarcia do mediów w miejscu jakim jest uczelnia. Chciałam być ambitną studentka dziennikarstwa. I nic. Czuję powoli narastający głód, więc idę po coś do jedzenia. Na szczęście sklep jest niedaleko. Kanapki w kosmicznej cenie. Idę dalej. Szukam czegoś co poprawi nastrój. Kupuję ciepłe bułeczki z czekoladą. Są pyszne. Wracam na uczelnię i szukam sobie miejsca do przeczekania kolejnej godziny. Mam swoje ulubione, parapet w lewym skrzydle. Jest cicho i spokojnie, mało kto przechodzi tamtędy o tej porze. Siadam wygodnie i wyciągam książkę „Ojciec chrzestny”. Zatapiam się w lekturze. Przerwa się kończy i wchodzę wreszcie na kolejny tego dnia wykład. Wyglądam przez okno. Szaro. Kolejne zajęcia. Jest już popołudnie. Na wykładzie z prawa zupełnie nie mogę się skupić. Gubię wątek, a winę zrzucam na zmęczenie i późną porę. Zajęcia dłużą się w nieskończoność. Dochodzi godzina 20. Ja nadal na uczelni. Wypiłam nie wiem ile kaw. Już tak nie smakowały jak pierwsza. Jednak cieszę się w duchu bo niebawem wrócę do domu.
Wychodzę z uczelni i kieruję się w stronę przystanku. Po 10 minutach wsiadam do autobusu. Rozglądam się, wszyscy wyglądają na bardzo zmęczonych. Każdy z nich wraca z pracy lub z zajęć. Wysiadam. Czuję, że jestem wyczerpana. Nawet nie chcę myśleć ile zostało mi w głowie z tego, co słyszałam na zajęciach. Może tylko słuchałam, a nie słyszałam? Wchodzę do mieszkania i łapię głęboki oddech. Zamykam za sobą szczelnie drzwi. Na to właśnie czekałam. Przywitało mnie ciepłe powietrze, w którym dało się wyczuć słodką nutę wanilii. To ciasteczka od mojej babci. Zrzucam kurtkę, buty, torbę odstawiam w kąt. Jestem wolna. Piję gorącą herbatę z miodem i z cytryną. Biorę szybki prysznic, wskakuję w ulubioną błękitną pidżamę. Biorę książkę i kładę się wygodnie na łóżku. Zasypiam zanim przeczytam kolejną stronę.