Kontrakt podpisywała za nią mama, bo była niepełnoletnia. Pochodzi z małej miejscowości na Lubelszczyźnie, a jej twarz rozpoznawana jest nawet w Nowym Jorku. Opowiada o wierze i modlitwie... czasami w za ciasnych butach podczas sesji zdjęciowych.
Jej kariera rozpoczęła się niemal przypadkowo. Zawsze była szczupła i najwyższa w klasie. Kiedyś podczas spotkania rodzinnego jedna z ciotek zrobiła jej zdjęcie i wysłała do agencji modelek. Niebawem Justyna została zaproszona na casting, bardzo szybko razem z mamą podpisała kontrakt.
Zaczęło się od zdjęć do polskich magazynów. Potem pojawiły się te poważne i prestiżowe. Ale myli się ten, kto uważa, że praca modelki jest łatwa i przyjemna. Wymaga nie tylko wielu wyrzeczeń, ale nawet poświęceń. – Kiedyś dosłownie przez trzy lata miałam ciągłe wyjazdy. Nowy Jork, Paryż, potem Tokio. W tym czasie nie było mnie praktycznie w domu. Bardzo tęskniłam za rodziną – opowiada Justyna Rybaczek. – Zdjęcia trwają zazwyczaj cały dzień. Niekiedy trzeba stać w za ciasnych butach. Trzeba uważać, żeby nie zatracić siebie wyłącznie dla kariery.
– Z domu rodzinnego wyniosłam nie tylko religijne wychowanie, ale potrzebę kontaktu z Bogiem. Wiara jest niezwykle potrzebna, zwłaszcza w świecie, gdzie nikną pewne wartości. Modlę się w samolocie, w drodze do pracy, dziękuję też za każdy dzień. Mam wiele koleżanek, które chodzą do kościoła i przyznają się do tego. Powiedziałabym jednak, że w świecie modelingu, ale też w przestrzeni kultury i sztuki panuje moda na agnostycyzm lub ateizm. Jednak wynika to raczej z nieznajomości Chrystusa – mówi modelka.
Obszerny wywiad z Justyną Rybaczek dostępny jest w najnowszym numerze lubelskiego „Gościa”.