Potencjalni kandydaci na prezydenta pracują tak naprawdę na październikowe wyniki swoich partii.
Za miesiąc wybierzemy prezydenta Polski. A przynajmniej podejmiemy pierwszą próbę wyboru głowy państwa w zarządzonym na 10 maja 2015 roku głosowaniu. Jeżeli nikt nie wycofa się do tego czasu, na karcie do głosowania znajdziemy jedenaście nazwisk, w tym dwa związane z Lublinem: Janusza Palikota i Mariana Kowalskiego.
Przed 26 marca w medialnym obiegu mieliśmy tych nazwisk bodaj 23, ale niemożliwa do pokonania bariera stu tysięcy podpisów, które należało dostarczyć do Państwowej Komisji Wyborczej, zweryfikowała zamiary kilkunastu osób. I chociaż przez kolejnych kilka tygodni emocjonować się będziemy zabiegami sztabów i samych kandydatów, to 10 lub 24 maja zwycięzca będzie tylko jeden.
Jeżeli wybory zakończą się w pierwszej turze, należy założyć, że reelekcji dostąpi Bronisław Komorowski, do którego nikt z pozostałej dziesiątki nie jest w stanie zbliżyć się w przedwyborczych sondażach. Ale jeśli dojdzie do drugiej tury, nazwisko prezydenta Polski w kolejnej kadencji wydaje się być sprawą otwartą; sondażowe różnice między Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim dla ewentualnej drugiej tury wyborów są niewielkie.
Skąd więc tylu uczestników prezydenckiej kampanii? Każda partia musi mieć swojego lub namaszczonego przez siebie kandydata, by nie skończyć jak Unia Wolności, która w 2000 roku nie wystawiła swojego reprezentanta w wyborach prezydenckich. Przecież za pół roku będziemy mieli wybory do Sejmu i Senatu.
Potencjalni kandydaci na prezydenta pracują tak naprawdę na październikowe wyniki swoich partii, bo jesienią będzie liczyć się nie tylko zwycięzca, ale każda partia, która zdobędzie powyżej 5 proc. głosów. I to wynik jesiennych, a nie wiosennych wyborów śni się liderom partii po nocach…
* dr Agnieszka Łukasik-Turecka jest pracownikiem Katedry Teorii Polityki KUL