Zapytaj przeciętnego pracodawcę o to, jacy są dzisiejsi pracownicy. Usłyszysz, że kompletnie nieprzygotowani do wyzwań rynku pracy, że nie chce im się ciężko pracować, a ich oczekiwania wciąż rosną. Zapytaj przeciętnego pracownika, to usłyszysz, że szef go wyzyskuje, że ciągle krzyczy i jedynie udaje, że płaci.
Można by się zastanawiać, kto jest temu winny… Stary dowcip mówi, że winne są zawsze obie strony - żona i teściowa. Pewnie tutaj sytuacja wygląda podobnie i po obu stronach można by wiele poprawić, ale wychodzę z założenia, że „ryba psuje się od głowy”, więc zanim będziemy szukać winy w pracownikach, przyjrzymy się pracodawcom, szefom, przedsiębiorcom.
Przedsiębiorca to taki dziwny człowiek, który w niesprzyjających okolicznościach (a nie ma co ukrywać, że polskie prawo nas nie rozpieszcza) chciał wziąć życie w swoje ręce, decydować w pełni o losie swoim i swojej rodziny oraz ponosić pełną odpowiedzialność (przede wszystkim majątkową) za swoje działania. Przedsiębiorcy to ludzie, którzy autentycznie zmieniają świat wokół nas i z pewnością zasługują na większy szacunek niż ten, którym się dziś „cieszą”, ale tutaj pozwolę sobie odwrócić kota do góry ogonem.
Skoro ktoś decyduje się na bycie przedsiębiorcą i chce tę odpowiedzialność ponosić, to niech ją bierze także za swoich pracowników. Skoro zatrudnia ludzi, to zamiast narzekać, niech sobie najpierw zada pytanie, czy on po swojej stronie zrobił wszystko, co mógł, by oni dobrze pracowali. Dopiero gdy będzie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że rzeczywiście zapewnił im odpowiednie warunki, niech szuka przyczyny trudności w pracownikach.
Mamy bowiem tendencję do obwiniania innych za wszelkie problemy, a już kilkadziesiąt lat temu William Edwards Deming przeprowadził bardzo ciekawe badania nad przyczynami błędów w biznesie. Okazało się, że jeśli w firmie pojawia się błąd, to jego przyczyna w 9 przypadkach na 10 leży w systemie, a nie w ludziach. Po prostu źle zaplanowano procesy, menedżerowie nie zapobiegli możliwym błędom, a błędy się pojawiają, bo jeśli z nimi nie walczymy, to czysto statystycznie będą się pojawiać. Są, bo mogą, bo im pozwalamy, żeby były.
Mam przyjemność na co dzień pracować z dziesiątkami przedsiębiorców, a jednocześnie zatrudniając blisko 20 osób widzę, jak sprawa wygląda z drugiej strony. W ostatnim roku moja firma konsultingowa pomagała 283 różnym firmom w rozwoju, a to daje naprawdę szeroki obraz sytuacji. Dzięki temu jak na dłoni codziennie dostrzegam, jakie błędy popełnia w zarządzaniu większość przedsiębiorców. Chciałbym tu wskazać trzy główne powody, które występują najczęściej i doprowadzają do tego, że polscy przedsiębiorcy mają trudności z zarządzaniem.
Po pierwsze problem tkwi w tym, że w zasadzie większość polskich szefów… nie zarządza. Być może nie wiedzą jak, a zwykle nawet nie myślą o tym, jak kierować ludźmi i firmą, by to było skuteczne. Przez lata komuny nie mieliśmy się tego od kogo uczyć (na pewno nie od państwowych dyrektorów, wybieranych najczęściej z partyjnego klucza), bo gdy na Zachodzie firmy były budowane przez pokolenia, u nas w zasadzie działała garstka prywatnych firm. Ale to nie powód, by się usprawiedliwiać, tylko raczej tym ważniejsze staje się świadome uczenie się zarządzania. Tego natomiast brakuje.
Większość polskich przedsiębiorców, czy generalnie szefów, nie opiera się na sprawdzonych metodach, tylko idzie za intuicją lub tzw. „zdrowym rozsądkiem”. Tymczasem zarządzanie to jedna z dziedzin, gdzie intuicja prowadzi na manowce. Weźmy prosty przykład: chcemy, żeby pracownik lepiej, wydajniej, skuteczniej pracował. Intuicja podpowiada, że w takim razie należałoby uzależnić jego wynagrodzenie od efektów pracy. Lepiej pracuje - więcej zarabia, a jak wypracuje mniej, to mniej zarobi. Z pozoru proste i oczywiste. Problem w tym, że to tak nie działa, bo jeśli wytyczymy pracownikom takie cele, to oni bardzo łatwo mogą sterować innymi czynnikami w firmie, by cele osiągnąć kosztem firmy. Krótko mówiąc: to skłania do kombinowania, obniżania jakości. Świetnym przykładem, jak to działa, niech będzie historia, która dorobiła się nawet naukowego terminu „efekt kobry”.
Jedna z południowych prowincji w Indiach za czasów rządów brytyjskich została dotknięta plagą kobr. Węże mnożyły się nieustannie i poważnie zagrażały ludziom. Władze nie były w stanie sobie z tym poradzić, więc postanowiły zaangażować w walkę z kobrami lokalną ludność. Za każdą głowę upolowanej kobry dawały nagrodę pieniężną. Było to pozornie zdroworozsądkowe działanie, takie samo, jak stosuje się w wielu firmach, gdzie uzależnia się wynagrodzenie od efektu pracy. Problem polegał jednak na tym, że ludzie chętnie wykorzystali to zjawisko. Wielu „przedsiębiorczych” mieszkańców zaczęło celowo hodować kobry i je rozmnażać, by na tym zarobić. Władze przestały więc płacić, co spowodowało, że ludzie wypuścili hodowane kobry. To sprawiło, że kobr było jeszcze więcej niż na początku.