Poniosła śmierć kilka dni przed Bożym Narodzeniem. I choć była to śmierć okrutna, stała się bramą do nieba. Bł. Marta Wołowska nazaretanka jest jedyną błogosławioną urodzoną i wychowaną w Lublinie.
W lubelskim kościele ojców kapucynów przeżyła coś, co stanowiło początek niezwykłych przeżyć wewnętrznych. Iluż ludzi modliło się tam wtedy, w dniu Wszystkich Świętych, ale nikt nie zauważył, że oto klęczącej wśród nich młodej kobiecie Bóg uchylił rąbka nieba.
Czy pracowałam nad swoimi wadami? Doprawdy nie wiem. Mając lat 17 zakochałam się bardzo i to w człowieku wartościowym – pisze w swoich wspomnieniach. Niebawem stało się coś po ludzku niewytłumaczalnego. „W roku 1898 w dzień Wszystkich Świętych byłyśmy obie z Adzią i ojcem naszym na Mszy św. o godzinie 11 w kościele ojców kapucynów. Każde z nas miało tam swoje stałe miejsce. Obok ojca stał człowiek, w którym się kochałam, to była faza najgorętsza tego uczucia. W czasie tej Mszy świętej zaszło coś, czego do dziś dnia wytłumaczyć sobie nie mogę. Oddawałam się Panu Jezusowi na wszystko. Wtem w duszy w sposób zupełnie duchowy stanęła mi Mateczka (matka Marcelina Darowska) z jakąś drugą, bardzo jej bliską duszą. Nie znałam ich. Pokazał mi Pan Jezus całe moje życie, jakbym je całe wtedy przeżyła. Pokazał mi Pan Jezus bliską śmierć mego ukochanego ojca i parę zewnętrznych zdarzeń, które się co do joty sprawdziły. Stanęło mi Zgromadzenie nasze jako wolą Bożą mi przeznaczone”. Istotnie po kilku tygodniach ojciec zachorował i podczas czuwania przy umierającym zapadła ostateczna decyzja. Kazimiera poszła za głosem powołania i wkrótce jako siostra Marta zaczęła życie w zgromadzeniu Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP.
W 1919 r. przełożona poleciła s. Marcie zorganizować dom dla sierot wojennych na Wołyniu. „Szłam zupełnie na ślepo ufając bezgranicznie Matce naszej świętej. W każdej zaś okoliczności brzmiały mi słowa Mateczki »Trzeba tylko zacząć«. To były słowa nie tylko dla nas, ale dla całych Kresów. Trzeba było tylko zacząć wszystko od fundamentów, w tym zdziczałym Kraju. Zacząć od podstaw elementarnych cywilizacji chrześcijańskiej, zacząć od zaorania ziemi, zarosłej burzanami na wysokość człowieka”. W sierpniu 1919 r. siostra Marta dotarła na stałe do Kowla, gdzie objęła opieką grupę około 50 dzieci – sierot wojennych, mających od półtora do sześciu lat. Na ten cały „drobiazg” tylko cztery siostry, w tym s. Marta, która załatwiała wszystkie sprawy związane z organizowaniem domu w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Maciejowie, gdzie cała gromadka sióstr i dzieci przeniosła się szybko. „Były to dzieci pozbierane z lasów i dróg – pisze siostra Marta w sprawozdaniu – które prócz okropności wojennych niczego w życiu nie widziały”.
Kiedy zaczęła się II wojna światowa s. Marta pracowała na placówce w Słoninie. Kiedy weszli tam sowieci siostry musiały opuścić klasztor i rozpierzchły się po różnych domach. 28 czerwca 1941 r. do Słonima wkroczyli Niemcy. Siostry mogły znowu powrócić do klasztoru. Jednak wkrótce zaczęła się eksterminacja Żydów i niszczenie polskiej inteligencji.
Gdy Niemcy zaczęli likwidować getto, pewnej liczbie Żydów udało się zbiec. Znajdowali oni schronienie w klasztorze. S. Marta wiedziała dobrze, że grozi jej za to śmierć. Gestapowcy przyszli do klasztoru po siostrę przełożoną 18 grudnia 1942 roku około godziny 23. Dołączyła się s. Ewa, która nie chciała puścić s. Marty samej. Zawieźli siostry na dziedziniec więzienny, tam już czekali inni więźniowie. Jak siostry zobaczyli, zaczęli płakać i wołać: „Siostry też przyłączyli do nas!”. Siostry ich uspokajały, zachęcały do cierpienia i zgodzenia się z wolą Bożą i powiedziały: „Jesteśmy wszyscy w obliczu śmierci. Módlmy się, abyśmy godnie mogli przyjąć śmierć męczeńską”.
Skupili się wszyscy wokół sióstr i razem głośno odmawiali Różaniec. Nazajutrz zajechały trzy auta ciężarowe, do których załadowano skazańców Zawieźli ich na Górę Pietralewicką. Znajdowały się na tym terenie doły po wybieranym żwirze. Aby ułatwić egzekucje oprawcom, nadzy, sponiewierani ludzie musieli wskakiwać do głębokiego rowu i kłaść się w nim ciasno obok siebie – jak mówili świadkowie, po 100–200 osób. Pluton egzekucyjny, zwykle pijany, strzelał do leżących z broni maszynowej. Nikt nie troszczył się o to, czy skazańcy zostali zabici, czy tylko ranni. Kładła się na nich następna „warstwa” ludzi i karabin maszynowy był puszczany w ruch. Tak umierały niepokalanki: Ewa Noiszewska i Marta Wołowska. Ta ostatnia trzymała do góry rękę z krzyżem. Obie zakonnice beatyfikował Jan Paweł II w Warszawie 13 czerwca 1999 r. w grupie 108 męczenników II wojny światowej.
W lubelskiej katedrze od 2013 roku znajduje się obraz bł. s. Marty.