Wciąż pamiętam turkot kół pociągu, który wiózł nas w nieznane. W lutym jest wyraźniejszy niż w innych miesiącach, bo wtedy w ciągu jednej nocy zmieniło się życie naszej rodziny - wspominała Maria Nazaruk. Rocznica tamtych wydarzeń gromadzi wielu ludzi przy lubelskim pomniku Matki Sybiraczki.
Pierwsza masowa deportacja z Kresów Wschodnich miała miejsce 10 lutego 1940 r. - objęła ok. 220 tys. Polaków zabranych z domów jednej nocy. Kolejne fale zsyłek miały miejsce w kwietniu 1940 r. – ok. 300 tys. Polaków, czerwcu 1940 r. - ok. 240 tys., czerwcu 1941 r. - ok. 300 tys. oraz w latach 1944 – 1956 – blisko 300 tys., łącznie ok. 1mln 350 tys. Polaków. Według wywiadu AK było to ok. 1 mln 700 tys., źródła zachodnie podają liczbę ok. 1,5 mln zesłańców.
Wśród nich była Maria Nazaruk.
Tata Marii - Antoni był żołnierzem Józefa Piłsudskiego. Brał udział w wojnie 1920 roku za co otrzymał od marszałka majątek na Wileńszczyźnie.
- Piękny to był majątek. Duży drewniany dom, sad, który w 1939 roku tak nam obrodził, że mieliśmy piwnicę pełną jabłek. Były konie, krowy, duża gospodarka. Wszystko przepadło - mówiła pani Maria.
Gdy zaczęła się wojna, ojciec brał udział w kampanii wrześniowej. Po niej wrócił do domu. Zimą ktoś życzliwy przyszedł do ich rodziny i powiedział: panie Jurczuk niech pan ucieka, bo aresztują wojskowych. - Tato zabrał mały tobołek i postanowił udać się do swojej mamy na Lubelszczyznę, tym bardziej, że przyszła wiadomość, że babcia się źle czuje. Zostaliśmy z mamą i dwoma braćmi sami - wspominała pani Maria.
Zima 1940 roku była sroga. Mróz sięgał minus 40 stopni i leżało z pół metra śniegu. Każdy bał się tego, co niesie wojna, ale nikt nie spodziewał się, że przyjdzie zostawić wszystko tak nagle. - Miałam osiem lat, nie rozumiałam tego, co działo się dookoła, ale się bałam. Powiedziano mi, że tata pojechał do babci, bo jest chora, a nie że musiał uciekać. Kiedy do naszego domu z łomotem weszło dwóch sołdatów i kazali się pakować, nie wiedziałam co się dzieje - wspominała.
Trudno w ciągu godziny się spakować. Nie wiadomo co brać, dokąd wiozą, jakie tam będą warunki. Trzeba było zabrać i jedzenie, i trochę kuchennego sprzętu, by dało się coś ugotować, i pościel, i ubrania.
Kiedy podstawiono pociąg towarowy do każdego wagonu zapakowano kilka rodzin. - Było strasznie, ale najważniejsze, że byłam z mamą i braćmi, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Dopiero jak dorosłam, zdałam sobie sprawę z tego, co musiała przeżywać moja mama. Jechała sama z dziećmi w nieznane - opowiadała pani Maria.
W końcu po ponad miesięcznej podróży, na jakiejś stacji w tajdze zarządzono, że trzeba wysiadać. Zima wydawała się jeszcze bardziej sroga niż w Polsce. Z wagonów wysypali się wychudzeni, chorzy ludzie. Wielu z nich umarło po drodze zostawiło swoich bliskich, bo nie przeżyli podróży. Inni umierali już na miejscu zesłania. Ci, którym udało się przeżyć i wrócić do Polski, tak jak pani Marii, na całe życie zapamiętali strach, głód i tęsknotę za swoimi bliskimi. Dziś opowiadają tamte wydarzenia, by oddać hołd tym, którym nie udało się wrócić.