Bartek i Kasia Jełowieccy mają sześcioro dzieci: Marysię, Zosię, Antka, Hanię, Helenkę i Józia. Od 2012 roku mieszkają w Tulonie we Francji dokąd skierował ich papież w ramach misji Ad gentes.
- Jesteśmy z żoną na Drodze Neokatechumenatu od wielu lat - mówią małżonkowie. Bartek z wykształcenia jestem pedagogiem i w Polsce pracował w szkole. Kasia jest pedagogiem specjalnym od lat na urlopie wychowawczym.
- Od początku małżeństwa zawierzaliśmy wszystko Bogu i nigdy się nie zawiedliśmy. Dlatego podejmując decyzję o gotowości wyjazdu na misje do jakiegokolwiek miejsca na świecie, gdzie Pan nas pośle, mieliśmy pewność, że On sam się o nas zatroszczy. I zatroszczył się, choć nam często brakowało wiary i wydawało się, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Dziś wiemy, że nie ma takich sytuacji - opowiadają.
Wyjazd na misje do Francji to był skok na głęboką wodę. Przede wszystkim nie znali francuskiego, a dzieci musiały iść do tamtejszej szkoły, oni sami potrzebowali znaleźć pracę by się tam utrzymać. Wielokrotnie doświadczali jak Pan Bóg opiekuje się nimi, bo po ludzku znajdowali się w sytuacji bez wyjścia.
Ze swego pobytu w Tulonie przysyłają regularnie listy opisujące ich życie. Docierają one także do naszej redakcji. W jednym z pierwszych opisali, jakie były początki życia na misji.
"Zgodnie ze Słowem, że „nie może się ukryć miasto położone na górze”, tak i my nie możemy się schować i wszyscy nas już znają. Sąsiadka z dołu odwiedza nas bardzo często. Przychodzi z pretensjami, że dzieci tupią. Ostatnio przyszła do nas pani opiekująca się naszym domem i powiedziała, że winda popsuła się dlatego, że nas jest zbyt dużo. Czasem znosimy to lepiej, czasem gorzej. Najtrudniejsze jest to, że nie możemy nic powiedzieć, nic wytłumaczyć, bo nas nikt nie rozumie. Mam nadzieję, że Pan Bóg wie, co robi, bo mnie się to wydaje trochę dziwne, że dla potrzeb ewangelizacji Bóg psuje windę i posługuje się stopami naszych dzieci. Mieliśmy jeszcze zepsutą pralkę, która podczas wirowania wzywała cały blok do nawrócenia. Na szczęście rodzina polska, która jest na misji w Marsylii, załatwiła nam lepszą pralkę. Na pocieszenie mamy pewne przyjemności. Po pierwsze tu jest bardzo pięknie. Po drugie możemy często jeździć na plaże i kąpać się w morzu".
Ich życie to przykład bezgranicznego zaufania w Bożą opiekę. Bartek długo szukał pracy. Było trudno, bo mimo wysiłków wkładanych w naukę francuskiego, szło mu bardzo kiepsko. Mimo to udało się znaleźć pracę w winnicy. Niestety długo tam nie pracował, bo okazało się, że wysiadło mu zdrowie i nie miał na tyle sprawnych rąk by przycinać gałązki tak jak trzeba. Z czasem dostawał różne drobne prace do wykonania, jak sprzątanie, przeprowadzanie dzieci przez jezdnię, opiekę nad ludźmi starszymi w domu starców. - Mimo tego, że nie była to praca stała, ani dobrze płatna, Pan Bóg nas utrzymywał. Zarabiałem dokładnie tyle, ile wynosiły nasze rachunki. Dostajemy też pieniądze od państwa na dzieci, więc nie cierpimy głodu - opowiada.
Dzieci w szkole odnalazły się bardzo szybko. Mimo nieznajomości francuskiego, okazało się, że mają niezłe oceny i to one najszybciej opanowały język.
Bycie na misjach to życie wśród ludzi i głoszenie Dobrej Nowiny. Czasami słowem, czasami po prostu życiem.
W ostatnim liście, jaki przyszedł do naszej redakcji Bartek napisał: