Atak zimy - jak zwykle - zaskoczył, choć nie powinien. Przecież w grudniu można się spodziewać, że spadnie śnieg. I spadł. Lublin obudził się bielutki i nieprzejezdny.
Wszystko stało. Większe skrzyżowania zupełnie zakorkowane, a na bocznych uliczkach samochody ślizgały się na najmniejszym wzniesieniu. Sytuacja była na tyle krytyczna, że nikt nie trąbił, nie wygrażał drugiemu. Można powiedzieć, że wszyscy połączyli się w bólu przeżywania pierwszego ataku zimy w mieście. I choć wielu do pracy się spóźniło lub nie dojechało wcale, wszyscy byli wyrozumiali.
Aż miło było patrzeć, jak kierowcy pomagali sobie wzajemnie. Gdy ktoś nie mógł podjechać pod górkę, ci z tyłu wysiadali i popychali tego z przodu. Gdy ktoś wjechał w zaspę, mógł liczyć na życzliwą pomoc przypadkowych ludzi. Gdy kierowcy z bocznych uliczek dojeżdżali do głównych ulic, po których samochody posuwały się w ślimaczym tempie, można było liczyć, że ktoś wpuści bez zbędnych manewrów i nerwowości obecnej każdego innego dnia.
Mimo trudności na drogach było jakoś tak życzliwie i - zaryzykuję powiedzieć - przyjemnie.
Po południu, gdy służby uporały się już z zimą, poranna dobroć zniknęła zupełnie. Znów nikt nie chciał wpuszczać tych z bocznych uliczek, klaksony trąbiły na opieszałych i niejeden kierowca mamrotał pod nosem nieprzyjazne epitety na innych użytkowników dróg.
Po dzisiejszym dniu tak myślę sobie, że niewiele trzeba, by z ludzi wydobyć odruchy dobra, ale równie niewiele trzeba, by nie pozostało z nich ani śladu.