Przygotowania do świąt Wielkiej Nocy wkraczają w ostatnią fazę. W domu porządki, lista zakupów. Dobrze, jeśli znajdzie się czas w przerwie, by pójść na Drogę Krzyżową czy rekolekcje. W tym biegu warto się zatrzymać i zobaczyć człowieka, u którego może tak dobrze nie będzie.
Wielkanocny posiłek trzeba przygotować dla przynajmniej 400 osób. Tyle zwykle przychodzi, gdy na ul. Zielonej organizowane są święta dla bezdomnych i ubogich. A potrzebujący przychodzą codziennie. Czekają w kolejce od rana, by o 10.00, kiedy zaczyna się wydawanie posiłków, zjeść coś ciepłego. Jednak na świąteczne śniadanie przyjdzie więcej ludzi niż w inny dzień.
– U nas wszyscy dostaną ciepły posiłek. Będzie jajko, będą życzenia, przyjdzie w odwiedziny ksiądz biskup. Tak zwykle wygląda wielkanocne śniadanie na Zielonej, mamy nadzieję, że tak będzie i w tym roku – mówi pani Anna, która przygotowuje posiłki. Jest drobną kobietą, ale wśród korzystających z kuchni ma wielki posłuch.
– Nie tylko gotujemy zupę, ale rozdajemy też rzeczy, które przynoszą nam dobroczyńcy. To najczęściej ubrania i buty – mówią pracownicy bractwa. Na świąteczne śniadanie niektórzy odświętnie się ubiorą, specjalnie przejrzą swoją skromną garderobę lub przyjdą wcześniej poszukać czegoś dla siebie w darach, jakie bractwo posiada.
– To jednak nieliczne przypadki. Bieda robi człowieka obojętnym na wszystko. Jak burczy w brzuchu, ludzie przestają myśleć, czy coś wypada czy nie, czy zmienić ubranie, wyczyścić buty czy nawet się umyć. Czasami właśnie w święta przychodzi taka refleksja nad życiem, że może by spróbować coś zmienić – dodaje pani Anna.
Pani Maria jest małomówna. Odpowiada półsłówkami, że będzie na wielkanocnym śniadaniu. W końcu zaczyna opowiadać, że w jej domu Wielkanocy nie będzie. Od wielu lat mieszka sama, rośnie stos niezapłaconych rachunków. Płaci tylko te za prąd, bo boi się, że odetną, a ciemności nie znosi. Jej mąż zmarł młodo, dzieci nie mieli, a ona, dopóki pracowała w sklepie, jakoś żyła. Kiedy jednak przyszła emerytura i choroba, zaczęło brakować pieniędzy. Początkowo wstydziła się przychodzić na Zieloną. Kiedy jednak się odważyła, zobaczyła, że takich jak ona jest sporo. Ku jej zdumieniu, w kolejce po zupę ustawiali się także młodzi ludzie i rodziny z dziećmi.
– Przestałam się wstydzić. Przychodzę tu od kilku lat. Mam już swoich znajomych. To taka słaba znajomość, ale przynajmniej na święta mogę się z nimi podzielić opłatkiem czy jajkiem. Zwykle wtedy przychodzi tutaj ksiądz biskup, by z nami, lubelską biedotą, spędzić trochę czasu. Wtedy wraca mi poczucie, że jestem kimś. Szkoda, że w ciągu roku jest tak mało świąt – mówi.
Korzystających z pomocy bractwa z roku na rok przybywa. Przed kilkoma laty po jedzenie przychodzili zwykle ludzie starsi lub uzależnieni od alkoholu bezdomni. Teraz w kolejce po zupę jest coraz więcej młodych.
– Nie nam ich oceniać. Może wyrośli z rodzin patologicznych, może mają za sobą jakieś trudne doświadczenia. Nie wiemy, bo swoją historią rzadko kto się dzieli. Wiemy jedno – że głodnego nakarmić to nasz obowiązek i przywilej zarazem – mówią pracownicy bractwa.