Lekcja istnienia - śp. Beatę Nowak wspomina ks. Adam Jaszcz

Piszę: „jestem uczniem Beaty Nowak”, ponieważ we mnie, podobnie jak w sercach kolejnych pokoleń uczniów, właśnie ona pozostawiła trwały ślad, który pomagał wychodzić z cienia i zmieniał nas w ludzi jasno i odważnie zakreślających życiowe cele.

Jestem uczniem Beaty Nowak, charyzmatycznej polonistki z III Liceum, jak od kilku miesięcy określały ją media. Wielu ludzi usłyszało o jej dramacie - chorowała na rzadki nowotwór krwi – gdy jej uczniowie zorganizowali akcję rejestracji potencjalnych dawców komórek macierzystych krwi i szpiku. W ciągu trzech dni zgłosiło się ponad 1100 osób.

Od mojej matury upłynęło już kilkanaście lat. W 1997 roku przekroczyłem progi „Unii”. Na jej szare mury jesienne słońce rzucało cienie przestraszonych pierwszaków, którzy właśnie dostali się do wymarzonej szkoły. Piszę: „jestem uczniem Beaty Nowak”, ponieważ we mnie, podobnie jak w sercach kolejnych pokoleń uczniów, właśnie ona pozostawiła trwały ślad, który pomagał wychodzić z cienia i zmieniał nas w ludzi jasno i odważnie zakreślających życiowe cele. Jesteśmy dzisiaj w różnych miejscach, robimy różne rzeczy i wykonujemy różne profesje. Dla wielu z nas dotykanie tego śladu przy ważnych życiowych wyborach było czymś oczywistym. Dobrze mieć w sercu ślady pozostawione przez Mistrzów z młodzieńczych lat…

Dla mnie najważniejsze było to, że na języku polskim uczyła nas myślenia, intelektualnej niezależności, ale dalekiej od buty i pieniactwa. Była osobą wyjątkowo wrażliwą, czasem miałem wrażenie, że na czynniki pierwsze rozkłada w głowie każde zdanie, tak aby nikogo nie urazić. Uczyła wyciągania wniosków, bezwarunkowego szacunku dla każdego człowieka, że trzeba się bać ludzi, którzy znają odpowiedź na każde pytanie. Przerabialiśmy poezję Stachury, Wojaczka, Bursy. Zaglądaliśmy z lękiem w ciemność i bunt wszechobecny w wierszach „poetów wyklętych”, których nie obejmował kanon lektur. Beata Nowak uczyła mądrego buntu, kiedy człowiek nie godzi się na świat pełen ciemności, ponieważ jego oczy kochają światło. Pokazywała osobowości, które to światło znalazły. Lubiła poezję ks. Szymika, zachwycała się myślą i osobowością ówczesnego metropolity lubelskiego, śp. abp. Życińskiego.

Na osiemnaste urodziny podarowała mi dramat Karola Wojtyły „Brat naszego Boga”. W dedykacji wpisała cytat: „W każdym razie, każdy człowiek ma do dyspozycji jakieś istnienie i jakąś miłość, jak z tego uczynić sensowny całokształt?”. Odpowiadała mi na to pytanie przez kolejne siedemnaście lat swojego i mojego życia, do dnia jej odejścia do świata, w którym Bóg jest odpowiedzią na każde pytanie.

Zawsze miała problemy ze zdrowiem, a ostatnie miesiące stały się dla niej prawdziwą drogą krzyżową. W Święto Podwyższenia Krzyża Świętego Pan Bóg zabrał jej życie na ziemi, i coś jeszcze: całe to instrumentarium cierpienia, szpitalne prześcieradła, syczące medyczne urządzenia, przyklejane do ciała opatrunki. A była człowiekiem głębokiej wiary, takiej ludzkiej, w której jest miejsce na wątpliwości, pytania, czy wreszcie bunt. Już nie musi się bać. Ona już wie, my jeszcze wierzymy. Ja jednak będę się bał, aby ślad, który we mnie zostawiła, zawsze dotykał moich życiowych wyborów.

Droga Sorko Beato, niech Twoje szczęśliwe oczy oglądają Boże Światło!

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..