- Nie zgadzam się z tym, że to Bóg daje cierpienie i to w takiej ilości ile jesteśmy w stanie unieść. To nie może być prawdą – mówiła przed rokiem w niezwykle szczerej rozmowie Beata Nowak.
Ale ani siostra, ani brat nie są z Tobą genetycznie spokrewnieni…
Miałam nadzieję, że chociaż jedno z nich się nadaje. Ale niestety. W ośrodku w Katowicach zetknęłam się z młodą zakonnicą, która też czeka na przeszczep. Ma czterech braci i wyobraź sobie, że każdy jest z nią genetycznie spokrewniony. Ma cztery szanse od razu, nie musi czekać, nie musi szukać, nie musi mieć tej niepewności, którą mam ja. Poza tym łatwiej szpik przyjmuje się od rodzeństwa.
Wróćmy do spotkania i rozmowy z komisją. Co postanowiliście?
Najpierw wyszłam z tego pokoju i myślałam, że się nie zdecyduję. Zrobiło mi się słabo, potem zaczęłam płakać, później zaczęłam rozmawiać. Powiedzieli mi, że rozumieją moją reakcję i dadzą mi czas. Nie było żadnego nacisku. Nie wiedziałam czy się leczyć, czy się nie leczyć i czekać, aż choroba się rozwinie i mnie pokona. Na dzień dzisiejszy jestem skłonna podjąć leczenie.
A życie toczy się dalej. Musiałaś się zatrzymać, niemal z dnia na dzień.
Najpierw wydawało mi się, że to zatrzymanie się jest dla mnie końcem. Bez działania mnie nie było. Teraz, gdy słabiej się czuję, myślę sobie – niech wszyscy tam biegają – ja muszę się skupić na sobie. Kiedyś miałam siłę, byłam aktywna. Zawsze byli ludzie potrzebujący rozmowy, były rzeczy do załatwienia. Teraz jestem zależna od innych.
Trudno Ci z tym, prawda?
Bardzo. Zawsze niezależność i radzenie sobie z trudnymi sprawami sprawiały mi wiele satysfakcji. To ja byłam zawsze osobą, która pomagała, a teraz to ja potrzebuję pomocy. Podczas tych kilku trudnych miesięcy nauczyłam się już prosić o pomoc. Ale początki były okrutnie trudne.
Ale masz też inne powody do satysfakcji…
Zdecydowanie na pierwszym miejscu jest to praca z młodzieżą. Oni byli zawsze wobec mnie szczerzy i dobrzy. Nie udawali. Fantastyczne jest to, że będąc z nimi kilka lat – widziałam zmiany w ich życiu. Bywałam potem na ich ślubach i weselach, czasami szliśmy posiedzieć w knajpie i pogadać. Wiele tych relacji przemieniło się w przyjaźń. Większość z nich ma już swoje rodziny i realizuje własne projekty życiowe.
Nie miałaś nigdy poczucia, że przegrałaś swoje życie?
Często zdarza mi się tak myśleć. Kiedy wreszcie sprecyzowałam swoje marzenia, gdy zdecydowałam jak chciałabym żyć – to nie mogę tego zrealizować. Pierwszy raz zaplanowałam sobie wyjątkowe wakacje, miałam lecieć do Kanady i też nici z tego. Nie ułożyło mi się życie osobiste, ale patrzyłam na moich uczniów i cieszyłam się autentycznie ich szczęściem. Wiedzieli czego chcą i wcielali to w życie. Moje życie to – życie na stracie.
Co to znaczy?
Traciłam w najmniej odpowiednim momencie najbliższe mi osoby. Babcię, tatę. Potem musiałam przeżyć rozwód. Teraz dopadła mnie choroba.
A gdzie w tym wszystkim Pan Bóg? Pytam Cię jako osobę, która mierzy się z cierpieniem i strachem, a jednocześnie jest teologiem.
Po śmierci taty, moja wiara się zachwiała. Zmagał się z nowotworem i ogromnie cierpiał. Może bardziej zmiażdżyła mnie potęga cierpienia, która spada na jednego człowieka. Nie zgadzam się z tym, że to Bóg daje cierpienie i to w takiej ilości ile jesteśmy w stanie unieść. To nie może być prawdą. Po śmierci taty poszłam na psychoterapię, żeby się pogodzić z tą stratą i pogodzić z sobą samą. Było to w ośrodku założonym przez księdza. Gdy wydawało mi się, że wyszłam na prostą…