Rodzinny dom pamięta jako miejsce, gdzie zawsze był alkohol, strach i niepewność. Nie brakowało też przemocy. Zmarnowane dzieciństwo było prostą drogą do tego, by zmarnować całe życie, szczególnie wówczas, gdy mając 12 lat, trafia się do domu dziecka. - Bóg jednak miał dla mnie inny plan - dawał świadectwo w czasie rekolekcji ewangelizacyjnych Robert.
Wszystko zaczęło się układać. Pozostawało jednak jakieś takie pragnienie, by być jeszcze bliżej Pana Boga.
- Chodziliśmy do kościoła, modliliśmy się, ale chcieliśmy czegoś więcej. Nie wiedzieliśmy tylko, jak się za to zabrać. Poszliśmy nawet na jakieś spotkanie, na którym ktoś mówił o sposobach manipulacji Świadków Jehowy. Byli tam sami emeryci i my. I choć wykład był ciekawy, to nie było to. Któregoś razu w sklepie żonę zaczepiła kobieta z pytaniem, czy nie chcielibyśmy przyjść na spotkanie Domowego Kościoła. Nie wiedziała, co to jest. Po rozmowie postanowiliśmy, że spróbujemy. Poszliśmy na pierwsze spotkanie i trochę się przeraziliśmy. Tam wszyscy jakoś tak spontanicznie się modlili, a my nie wiedzieliśmy, jak to robić. Myśleliśmy, że to nie dla nas, ale jednocześnie coś nas ciągnęło i poszliśmy na kolejne spotkania. Chodzimy tak już 20 lat i wiemy, jaką siłą jest wspólnota. Czasami ci ludzie są bliżsi niż rodzina i bardziej można na nich liczyć - mówi.
Wie, co mówi, bo jest to poparte własnym trudnym doświadczeniem. Kilka lat temu poważnie zachorowała jego żona. Przeszła kilka operacji, w tym także taką ratującą życie. W tym czasie poważnie zachorowała też jej mama. Robert biegał między jednym szpitalem a drugim. Wspólnota nie tylko za nich się modliła, ale i zajęła się wszystkim, czym było można.
- Miałem na głowie umierającą teściową, żonę w ciężkim stanie oraz dom i dzieci. Nie wiem, jak dałbym radę bez pomocy innych. Ktoś przyniósł obiad, ktoś inny odrabiał z dziećmi lekcje, robił zakupy. Cały czas czułem wielkie wsparcie i pokój w sercu, mimo grozy sytuacji. Iwonka wyzdrowiała - mówi Robert.
Siła modlitwy wspólnoty w życiu Roberta i Iwonki sprawdziła się raz jeszcze. Od dawna Robert miał w sobie pragnienie odnalezienia najmłodszej siostry. Tylko on ją pamiętał. Pozostałe rodzeństwo było zbyt małe, by Beata zapadła im w pamięć. Ale też chcieli ją odnaleźć.
Ośrodek adopcyjny odmówił udzielenia informacji. W intencji odnalezienia rodzeństwa modliła się cała wspólnota przez rok. W końcu się udało.
- To kolejny cud, by po tylu latach odnaleźć swoją najmłodszą siostrę i znowu być rodziną. Jak patrzę na nasze życie, widzę, że jesteśmy rodziną sklejoną "na Bożą ślinę". Po ludzku nie mieliśmy szans. Z Bogiem wszystko jest możliwe - mówi Robert.