Andrzej Demczuk mówi o swojej rodzinie, pomyśle na biznes, wolontariacie w Seattle, wychowaniu dzieci do poszanowania pracy i oczywiście o sieci „Plackarnia”.
Ks. Rafał Pastwa: Pochodzi Pan z Lublina.
Andrzej Demczuk: Wychowałem się w dzielnicy uniwersyteckiej. Po maturze wyjechałem do Seattle w USA na wymianę młodzieżową. Pracowałem z bezdomnymi ludźmi jako wolontariusz, w tym czasie Amerykanin mieszkał w domu moich rodziców. Potem przedłużyłem sobie wizę i mieszkałem tam przez osiem lat, studiowałem. Wróciłem do kraju w 1998 r. i poznałem w jednej z lubelskich restauracji atrakcyjną studentkę Monikę. Po roku byliśmy małżeństwem, postanowiliśmy założyć rodzinę. Od tego czasu robimy wiele rzeczy wspólnie. Mamy trójkę dzieci: Mikołaja, Miłosza i Oliwię. Jestem też przedsiębiorcą, założyłem wraz z żoną sieć „Plackarnia”, którą zresztą wspólnie prowadzimy. Razem założyliśmy fundację „W duchu miłości”, bo zawsze staraliśmy się pracować jako wolontariusze. Chcemy przez to pomagać samotnym matkom.
„Plackarnia” nosiła niegdyś nazwę „Nirvana”. Czy dawna nazwa pizzerii była związana z klimatem Seattle?
Myślę, że trochę tak.
Mieszkał Pan w Seattle w momencie największego rozkwitu muzyki grunge…
Ta scena muzyczna była wtedy mocno obecna i bardzo akcentowana. Przy tym wszystkim rodzący się Amazon.com, dobrze funkcjonujący Boeing oraz Microsoft. Seattle stawało się najbardziej pożądanym miejscem do życia w USA.
W Polsce był to okres dynamicznych i trudnych przemian, a czego Pan się uczył w USA obserwując tamtejsze społeczeństwo?
Przede wszystkim przedsiębiorczości. Bez względu na położenie materialne, młodzi ludzie zawsze łączyli studia z pracą. Tak samo robiłem i ja. Środowisko uniwersyteckie żyło tak, że rano się pracowało, a wieczorem szło się do szkoły. Było to czymś normalnym. Teraz, gdy patrzę na swoich pracowników, to widzę, że osiągają sukces ci, którzy pracują i uczą się.
Czy w biznesie pomogli Panu rodzice?
Nie. Wróciłem do Lublina po pięciu latach edukacji w Seattle i zobaczyłem na biurku taty pudełko po pizzy, bo miał fabrykę opakowań. Dowiedziałem się, że w całym Lublinie są tylko trzy pizzerie. Pracowałem wtedy wprawdzie w korporacji amerykańskiej w Polsce, to jednak od razu pojawił się pomysł na otwarcie własnej firmy. To, czego się nauczyłem, chciałem zaadoptować tutaj.
Jest też Towarzystwo Biznesowe Lubelskie.
Przez dwa lata byłem jego członkiem, teraz jestem prezesem. Kluby biznesowe kojarzą się z ludźmi, którzy wręczają sobie wizytówki i spotykają się tylko po to, by nawiązać nowe kontakty i znajomości. W naszym Towarzystwie spotykają się różni przedsiębiorcy, a łączą nas wartości chrześcijańskie. To, co buduje Towarzystwo Biznesowe, to nastawienie na pomaganie sobie nawzajem. Robimy to w oparciu o modlitwę, lekturę duchową. Zdajemy sobie sprawę z tego, że biznes to tylko jedna strona. Rozwój człowieka to coś więcej.
A konkretnie?
Od jakiegoś czasu staram się swój dzień układać według hierarchii wartości. Najpierw jestem mężem i ojcem, potem jestem dopiero przedsiębiorcą, a przedsiębiorczość to pomaganie innym i działalność społeczna. Staram się, żeby wieczorem mój telefon był wyciszony, a mój czas był tylko dla rodziny.
Taki styl funkcjonowania przekłada się na ekonomię?
Oczywiście, doświadczam tego codziennie. Im bardziej się dzielę, tym bardziej się to zwraca. Dowodem na to jest także zmiana nazwy firmy z popularnej na mniej popularną. Z „Nirvany” na „Plackarnię”. Jako świadomy chrześcijanin chciałem, aby praca łączyła się również z tym, w co wierzę, także od strony nazwy.
Skąd się bierze decyzja, aby odbyć kurs dla rodziców zastępczych, a potem by adoptować dziecko?
Dzieci zawsze były blisko nas. Moja żona Monika jest wolontariuszką w jednym z hospicjów, ja udzielałem się przed laty w ośrodku podlegającym pod MOPR i widziałem dzieci w potrzebie. Potem zrealizowaliśmy kurs dla rodziców zastępczych. Po pół roku zadzwonił telefon. Powiedziano nam, że jest dwuletnia dziewczynka, której rodzicom ograniczono prawa rodzicielskie. Gdy zmarł jej tata, a mamie odebrano prawa rodzicielskie patrzono na nas jako potencjalnych rodziców adopcyjnych, aby więź z dzieckiem nie została stracona. Oliwia jest z nami.
Córka wie, że jest adoptowana i że ma mamę biologiczną?