Zależało im na tym, by była to namiastka domu. Czas choroby i odchodzenia to taki moment, gdzie nikt nie chce być sam i spoglądać na biel kafelków.
Puławskiemu Towarzystwu Przyjaciół Chorych „Hospicjum” udało się stworzyć miejsce, które nie tylko łagodzi ból, ale i dba o jakość życia. Do końca.
Zawsze można tu przyjść. O każdej porze dnia i nocy usiąść przy swoim bliskim, kochanym, potrzymać za rękę, pomilczeć albo popłakać. Do dyspozycji odwiedzających są kuchnia, gdzie można zrobić sobie kawę czy herbatę, i pokój hotelowy, by przenocować, jeśli jest taka potrzeba.
- Chodziło nam o to, by nasi pacjenci mieli nie tylko najlepsze z możliwych warunki, ale żeby to miejsce było po prostu przyjazne. Wiadomo, że nie da się takiej placówki zamienić w rodzinny dom, ale robiliśmy wszystko, by było tu dobrze naszym chorym i ich bliskim, by te najtrudniejsze chwile w życiu rodziny, gdy odchodzi ktoś kochany, nie kojarzyły się ze szpitalem - mówi Justyna Walecz-Majewska, prezes stowarzyszenia.
Zadanie nie było łatwe. Zwłaszcza 20 lat temu, kiedy wszystko się zaczynało. Przez pierwszy rok puławskie hospicjum był filią lubelskiego i działało wyłącznie jako hospicjum domowe. Szybko jednak dostrzeżono konieczność stworzenia placówki stacjonarnej. Miasto Puławy, które od początku wspierało ideę hospicyjną, przekazało działkę i można było zacząć budowę.
- Budowa stacjonarnego hospicjum była dużym wyzwaniem. Pieniędzy było bardzo mało, a potrzeby ogromne. Mieliśmy marzenia, jak nasze hospicjum ma wyglądać, ale doświadczeń żadnych. Wówczas ksiądz kapelan zaproponował wycieczkę po istniejących hospicjach w Polsce. Tak się stało. Jeździliśmy i pytaliśmy, jakie błędy popełnili w trakcie budowy, aby uczyć się na cudzych doświadczeniach. Zapadła mi w pamięć jedna z takich wizyt. W hospicjum w Wołominie, gdzie dyrektorem był wspaniały ksiądz, a pielęgniarką oddziałową siostra zakonna, rozmawialiśmy o naszych trudnościach. Martwiliśmy się, że na koncie mamy tylko 300 tys. zł, a potrzeba nam 3 mln i nie wiemy, skąd wziąć pozostałą kwotę. Wówczas ta siostra popatrzyła na nas i powiedziała: „Wy chcecie to robić z Panem Bogiem czy bez?”. „Z Panem Bogiem” - powiedzieliśmy. „To czemu się martwicie? Jak z Bogiem, to zaczynajcie, a resztą On się zajmie, a jak bez Niego, to nie próbujcie nawet zaczynać, bo się nie uda”. To były prorocze słowa. Zaczęliśmy i zaczęły się pojawiać nowe źródła finansowania - opowiada pani prezes.
- Gdy tworzyliśmy plany naszego domu, przeprowadziliśmy ankietę wśród naszych pacjentów domowych, pytając o to, co jest dla nich ważne. Wynikało z niej, że chorym ludziom zależy na dwóch sprawach - żeby na miejscu była kaplica i żeby w każdym pokoju był telewizor. To nas utwierdziło w przekonaniu, że hospicjum łączy dwa światy. Z jednej strony ten duchowy, wielu chorym bardzo bliski, szczególnie w perspektywie śmierci, i ten ludzki, codzienny, ze swoimi małymi i dużymi sprawami. Dlatego tak zaprojektowaliśmy budynek, by pacjentów wraz z łóżkiem można było zwieźć do kaplicy i w każdym pokoju wstawiliśmy telewizor - mówi Justyna Walecz-Majewska. Rzeczywiście, z jednego i drugiego pacjenci chętnie korzystają.
Członkowie stowarzyszenia trochę żałują, że w oddziale stacjonarnym jest tylko 16 miejsc. 20 lat temu wydawało się to wystarczające, ale liczba zachorowań rośnie z każdym rokiem.
Więcej o puławskim hospicjum w najnowszym "Gościu Niedzielnym".