Maria Pietrusza-Budzyńska, prezydent i założycielka Fundacji "Teatroterapia Lubelska", mówi o dorosłych z niepełnosprawnością intelektualną, dystansie między ludźmi i rzeczywistości, której nie znamy.
Jak zatem wygląda dzień w Warsztatach Terapii Zajęciowej?
Ci ludzie sami tu przyjeżdżają i sami odjeżdżają. Jeśli chodzi o teatr, to polega to na codziennym przygotowaniu sali do ćwiczeń, na przygotowaniu posiłku, żeby zjeść w międzyczasie. Przygotowują również swój kostium i swoje ciało. Najpierw jest rozgrzewka aktorska, potem są zajęcia dotyczące robienia choreografii, scenografii, czytania, myślenia, mówienia o tym, co się dzieje i będzie działo na scenie. Są też takie dni, kiedy zwyczajnie zajmują się czynnościami, które dają im poczucie sprawczości. Wykonują piękne figurki oraz wyjątkowe gadżety teatralne. Warsztaty i teatr oparte są na tych samych czynnościach rytualnych dnia codziennego. Ja nie dzielę ich na grupy. Sami to robią, jak w rodzinie. Wygląda to tak, że rano następuje przydział czynności - jedni gotują, inni sprzątają itd. Całość oparta jest na wspólnocie, ale i na wspólnym interesie - czyli żeby zjeść, zrobić teatr i wykonać potrzebne czynności.
A gdy wracają do domu na noc?
Największym moim osiągnięciem jest to, że nauczyłam ich samodzielnie spędzać czas produktywnie. Nie siedzą bezprodukcyjnie przed telewizorem, jeśli to robią, to muszą powiedzieć, co oglądali, co się dzieje w kraju i na świecie. Są obywatelami tego kraju. (Cisza) Nie umiem opowiadać o swoim życiu, ja umiem z nimi żyć...
Czy te minione lata działalności można nazwać trudnymi?
Nie, to nie jest trudne. Odkrycie teatru, do którego weszli ludzie upośledzeni, zrobienie pierwszych spektakli z dziećmi z upośledzeniem umysłowym pokazało, że oni nie potrafią żyć we wspólnocie, ani ludzkiej, ani teatralnej. Zauważyłam, że nawet nie myśleli wspólnotowo, a tylko o sobie. Wiąże się to z wtórnym upośledzeniem. Człowiek upośledzony to człowiek wyalienowany ze społeczności, bo jest „inny”, z nim „normalni” wspólnoty nie budują. Mówiąc o „innym”, mówimy o moim aktorze, który nie mógł żyć we wspólnocie, bo - po pierwsze - nie umiał, po drugie - nikt mu tego miejsca nie dawał, a wreszcie sam nie potrafił sobie tego miejsca wziąć.
Kiedy to zauważyłaś?
Po studiach poszłam do pracy do internatu w Piotrkowie. Gdy urodziłam dzieci, przeniosłam się do Szkoły Specjalnej nr 26 w Lublinie. Uczyłam matematyki. Podczas wizytacji z kuratorium zrobiłam na matematyce lekcję wychowawczą, bo jednemu uczniowi ukradziono zegarek, a chciałam się dowiedzieć, kto to zrobił. Widziałam rozbawione twarze wizytatorów, ale chyba nie zdałam u nich egzaminu. Nikt mi nie zrobił omówienia lekcji ani nie słuchał moich wyjaśnień. Ale chyba pani dyrektor miała kłopot, bo przesunęła mnie do nauczania wychowania fizycznego. Kiedyś było to możliwe, dzisiaj nastąpiła wysoka specjalizacja.
I okazało się, że...
Dało mi to ogromną przestrzeń, gdzie znalazłam się z dziećmi, które nie „miały ciała”, nie miały świadomości ciała, nie potrafiły nim operować ani używać go. Były zastraszone, skarłowaciałe. Jak można było uczyć dziecko, które nie było rehabilitowane? One miały upośledzony zakres ruchu. To było przełomowe odkrycie. Miałam zrobić scenę teatralną, a zrobiłam spektakl. Tak się zaczęło. Odkryłam teatr dla dzieci upośledzonych. Wtedy jeszcze arteterapia nie istniała jako nauka. Wtedy jeszcze nie istniało pojęcie, że dziecko upośledzone może mieć talent. Nigdzie, w żadnej książce jeszcze wtedy nie pojawiło się, że dziecko upośledzone może być utalentowane. Gdy to zauważyłam, to zrobiłam wiele przedstawień z tymi dziećmi.
A potem?
Okazało się, że w szkole specjalnej nie ma miejsca na teatr, a swoją działalnością komplikuję proces dydaktyczny. Wyszło na to, że robiąc teatr, przeszkadzam w normalnej edukacji. Wtedy, w sali gimnastycznej, nawiązała się wspólnota. Pierwsze uczennice, aktorki mojego teatru, kończyły szkołę i widziałam to ich odchodzenie w „niebyt”. Odchodziły i nie było wiadomo, gdzie. Byłam wtedy na tyle dojrzała, że sięgnęłam po pieniądze z dotacji. Następnie poszłam do Józefa Krzyżanowskiego, który zaprowadził mnie do Teatru Osterwy, do Cezarego Karpińskiego. On mi nie pozwolił nadać żadnej nazwy powstającemu teatrowi, tylko zostać przy Teatroterapii. Powiedział mi, że ta nazwa obroni niejednego człowieka niepełnosprawnego, którego ktoś będzie chciał użyć w teatrze. Na tym zdaniu opieram swoją myśl o teatrze, który ma służyć człowiekowi, a nie upokarzać go czy wykorzystywać.