W pamięci najbliższych pozostanie jego uśmiech i wytrwałość. Dla swoich studentów był wzorem do naśladowania, dla przyjaciół człowiekiem, na którego zawsze można liczyć. Dziś w Lublinie pożegnano Marka Gędka.
Przez 6 lat zmagał się z chorobą nowotworową. Mimo trudów leczenia wciąż chciał być wśród ludzi, pracować ze studentami, interesował się otaczającym go światem. Marek Gędek dysponował bogatym doświadczeniem związanym z prowadzeniem krajowych i regionalnych kampanii medialnych, public relations, reklamowych i marketingowych. Swoje doświadczenie medialne zdobywał w wielu firmach jako redaktor naczelny, sekretarz redakcji i wydawca.
Był poetą, dziennikarzem, historykiem, kartografem, medioznawcą, działaczem podziemnych struktur opozycyjnych. Pracował jako adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL. Przede wszystkim był jednak człowiekiem wierzącym, który w Panu Bogu pokładał nadzieję. Od wielu lat wraz ze swą żoną Beatą formowali się we wspólnocie Opus Dei i wartości wynikające z wiary przekazywali swoim dzieciom.
15 czerwca nad ranem zgromadziła się przy nim najbliższa rodzina, która odmawiając Koronkę do Bożego Miłosierdzia, towarzyszyła mu w przejściu do Domu Ojca.
Uroczystości pogrzebowe miały miejsce 20 czerwca na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie. Przewodniczył im bp Mieczysław Cisło, zaś homilię wygłosił ks. Wojciech Pęcherzewski, od wielu lat związany z rodziną Marka.
- Miałem to szczęście znać niezwykłego człowieka, od którego można było się uczyć bacznej obserwacji świata, opowiadania się po stronie prawdy, żyjącego wiarą. Spędzałem z Markiem, Beatą i ich dziećmi ostatnią Wigilię. Wówczas, Marek świadomy swego stanu, dziękował wszystkim za to, że z nim byli, że pomagają mu walczyć i otaczają miłością. Mówił wówczas: "wytrzymajcie ze mną do końca". Dla swoich czworga dzieci był przewodnikiem i bohaterem, dla żony przyjacielem i wsparciem. Miał dwie pasje: rodzinę z ukochaną żoną i uniwersytet ze swymi studentami, do których, mimo choroby chodził, choć wejście na pierwsze piętro oznaczało dla niego wysyłek, jakby zdobywał Kilimandżaro - mówi ks. Wojciech.
- Śmierć zwykle przychodzi nie w porę, Marek jednak nie dał się zaskoczyć. Jako człowiek wiary wiedział, że to nie koniec, to tylko brama do nowego początku - mówił bp Mieczysław Cisło.
Kiedy choroba nie dawała mu spać, odmawiał Różańce, dając świadectwo, że każda sytuacja jest dobrą okazją do spotkania z Bogiem.
- Nie rozstajemy się na zawsze, mówimy sobie do zobaczenia, bo wierzymy, że kiedyś znów będziemy oglądać się twarzą w twarz - mówił biskup.