Aktor Dariusz Jeż, opowiada o swojej skomplikowanej przeszłości i byciu gangsterem, odkrywaniu świata wolnych i szczęśliwych ludzi oraz o miłości do teatru.
Jest trochę prawdy w filmach kryminalnych?
Tylko trochę.
Czego ludzie nie wiedzą o tym świecie?
Czekam na film o przestępcy, który na zewnątrz jest ostrym gościem, ale ogólnie nie jest tym, za kogo się podaje. Ja taki byłem. Ciągle marzyłem o innym życiu. Nigdy nie zarabiałem ogromnych pieniędzy, bo nie byłem na samej górze. Poza tym nie pchałem się tam, bo tam ludzie ginęli. Był to czas egzekucji, podkładanych bomb.
Kiedy nastąpił moment przełomowy?
Jeszcze przed śmiercią żony rozmawiałem z nią o tym, że chcę skończyć. Zauważyłem jednak, że świat mnie wyprzedził, a ja nie potrafię nic robić. Straciłem prawo jazdy, byłem mechanikiem, ale technika poszła do przodu i nie orientowałem się już w tym. Potem złamała mnie choroba żony…
A wtedy „hieny” zobaczyły moją słabość, zaczęły się na mnie rzucać, chcąc mi zabrać, co można. To był gwóźdź do trumny. Gdy poszedłem do więzienia po śmierci żony, powiedziałem sobie, że nie chcę więcej już tego robić. Modliłem się wtedy. Modliłem się codziennie. Może się wymodliłem nawet… Zastanawiałem się co wieczór, co ja będę robił, jak utrzymam dzieci.
I?
Wtedy pojawił się w areszcie reżyser z różową buźką, czyli Łukasz Witt-Michałowski.
Na Południowej w Lublinie? Co on tam robił?
Szukał nowych bodźców, chciał zrobić spektakl z więźniami. Ja bez przekonania poszedłem na tę próbę, bo mnie wyrzucili z pracy w pralni. Za to, że czytałem książki. Pralki chodziły, ja miałem 20 minut wolnego, więc czytałem przemyconą książkę. Klawisz zobaczył, że czytam i strasznie mu się to nie spodobało, choć w więzieniu zachęca się do czytelnictwa. Więźniowie zazwyczaj pożyczają książki, żeby tylko zapełnić karty. Ale do sedna. Wracałem z tej pralni i zobaczyłem grupę osadzonych, która szła do świetlicy. Okazało się, że na teatr, wiec poszedłem i ja. No i zobaczyłem tego reżysera z Bożej łaski…
Co sobie o nim pomyślałeś?
Że to jakiś oszołom. Ja sobie reżysera wyobrażałem całkiem inaczej, że to starszy gość, może nie z fajką, ale w szaliku. Choć on miał wtedy szalik, ale był za młody, za różowy, taki „podskakaniec”. No ale zaczęliśmy robić ten spektakl. Zawsze uwielbiałem język polski, uwielbiałem czytać. Robiliśmy skróty dzieł literackich, mogłem błysnąć. Dramaty greckie przekładaliśmy na życie więzienne. Te przeróbki mnie wciągnęły. Potem zacząłem grać.
Jak to było przyjęte przez więźniów?
To nie była wcale prosta sprawa. Ile myśmy szykan mieli. Dobrze, że było więcej grypsujących, takich jak ja i gangsterów większych ode mnie, którzy brali w tym udział. Niektórzy osadzeni traktowali to jako współpracę ze służbą więzienną.
Co było dalej?
Jakoś zaprzyjaźniliśmy się z Łukaszem. Poczułem do niego jakąś więź. Potem zaczął opowiadać, że mam talent. Nie chciałem w to wierzyć, ale potem sobie pomyślałem: mam takie powalone życie, dlaczego nie wejść w to? Tym bardziej, że zaproponował mi, że mnie weźmie do spektaklu, gdy wyjdę z więzienia. I to też było takie, nie chcę powiedzieć wymodlone, jakąś szansą, żeby się zaczepić, kiedy wyjdę. Nie wiedziałem jakie są pieniądze w teatrze, nie wiedziałem, że aż tak kiepskie (śmiech). Ale pomyślałem sobie, że to dla mnie alternatywa. To, że będę grał w teatrze brzmiało wtedy dla mnie podobnie jak to, że zostanę kosmonautą. Ale mu uwierzyłem.