Aktor Dariusz Jeż, opowiada o swojej skomplikowanej przeszłości i byciu gangsterem, odkrywaniu świata wolnych i szczęśliwych ludzi oraz o miłości do teatru.
Ks. Rafał Pastwa: Bardzo często, gdy jest mowa o jakimś spektaklu z udziałem Dariusza Jeża, pojawia się automatycznie wzmianka o Twojej kryminalnej przeszłości. Jak się do tego odnosisz?
Dariusz Jeż: Miałem z tym problem przez pierwsze dwa, trzy lata po znalezieniu się w nowej rzeczywistości. Cieszyłem się, że mam ten teatr, że znalazłem coś swojego, gdy myślałem sobie - wreszcie jestem szczęśliwym człowiekiem, bo robię to, co lubię i próbuję się z tego utrzymać. Ale z drugiej strony ta przeszłość mi doskwierała i to, że ciągle mnie ludzie pytali: "Jak to się stało, że z bandyty stałeś się aktorem?" Dlatego Łukasz Witt-Michałowski zasugerował mi, żebym zrealizował „Złego”. Scenariusz napisałem razem z Grzegorzem Kondrasiukiem. Opowiadałem mu swoją historię, pojawiały się tam czasem rzeczy drastyczne. On mi wtedy przerywał i prosił o przerwę, bo był tym światem przestępczym przerażony.
Spektakl „Zły” miał być oczyszczeniem?
Dokładnie. To było moje obnażenie. Pamiętam, że Witt-Michałowski, który wyreżyserował to przedstawienie powiedział, że gdy ktoś mnie będzie znów pytał o przeszłość, to należy mu polecić obejrzenie spektaklu. Ale oczywiście na tym się nie skończyło. Do dzisiaj często ktoś dodaje, że byłem przestępcą i to przy różnych okazjach. Ale przestało mi to już przeszkadzać. Wychodzę z założenia, że to kim jestem dzisiaj, jaki byłem przez ostatnie kilkanaście lat, to jak mnie ludzie postrzegają - to jest wykładnią, bo to moje prawdziwe życie.
Jak doszło do tego, że wszedłeś na niewłaściwą ścieżkę?
Miałem wtedy niespełna 30 lat. Do tamtej pory pracowałem. Potem upadła komuna. Zajmowałem się pracą na budowie, byłem też listonoszem, imałem się innych zajęć. Nie mogłem się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Handlowałem na łóżkach polowych. Było to dla mnie żenujące. Wyjechałem do Holandii. Potem handlowałem samochodami sprowadzanymi z zagranicy. Byłem też ochroniarzem w różnych lokalach. Tam zauważyli, że potrafię być stanowczy, że mam też coś pod sufitem i tak mnie zwerbowali do kasyna, żebym pożyczał pieniądze na lichwę. Tam wyrobiłem sobie znajomości. Wtedy był rozkwit mafii, więc z marszu poznałem wszystkich znaczących ludzi i w Lublinie, i w Polsce. Szybko uchwyciłem te mechanizmy. I zacząłem robić swoje interesy. Tak zostałem przestępcą.
Poszedłeś do więzienia?
Tak. Ale mało tego. Pochodzę z rozbitej rodziny i całe życie byłem niedowartościowany. Teraz też jestem niedowartościowany. Jako dziecko czułem się niedowartościowany, bo nie miałem ojca, tylko mamę, bo miałem gorsze ciuchy, bo było biednie.
Gdy dorastałem też było ciężko, bo mama strasznie mało zarabiała jako pomywaczka, zawsze odstawałem od dobrze sytuowanych. W szkole też się czułem niedowartościowany, ale mogłem torować sobie drogę pięściami. Nie byłem zaczepny, ale chciałem, żeby mi dali święty spokój. Nikt wtedy nie próbował sobie ze mnie drwić, gdy pokazałem na co mnie stać.
Zostałem liderem, potem także na osiedlu. Niedowartościowanie się za mną ciągnęło. Bo byłem za biedny, za mało wykształcony. Jedynie jazda samochodem była moim powodem do dumy. Uważam, że jestem świetnym kierowcą. Tak uważają też inni. Nawet gdy zostałem przestępcą, byłem niedowartościowany, bo wszyscy już siedzieli, a ja jeszcze nie. Jak nie siedziałeś w więzieniu, to nie do końca ci ufali.
Ale trafiłeś do więzienia.
Miałem wielki lęk. Tylko głupcy nie mają strachu przed pójściem do wiezienia. Dla mnie było to traumatyczne przeżycie, miałem przecież żonę, dzieci. Do dziś tęsknię za żoną, choć zmarła 14 lat temu. Łącznie przesiedziałem ponad pięć lat. Ale nadal jestem niedowartościowany.
Bo?
Niczego się nie dorobiłem, jestem aktorem, ale nie skończyłem szkoły teatralnej. Choćby był ode mnie na scenie gorszy aktor, to ma to, czego ja nigdy nie posiądę…
Jak się zaczęła przygoda z teatrem? Jako gangster miałeś niezłe pieniądze, ludzie cię szanowali, często prosili o pomoc, Twoim dzieciom niczego od strony materialnej nie brakowało…
Człowiek musiał ciągle myśleć, być na oriencie - jak się to mówi. Widziałem, że chwila słabości może spowodować, że koledzy mnie rozszarpią, zabiorą mi wszystko. To było jak w stadzie wilków.
Najgorsza nie była policja?
Najpierw policja jadła nam z ręki, bo to byli zazwyczaj byli milicjanci, którzy byli na wylocie, więc byli skorumpowani. Był czas, że się nas bali. Każdy porządny gangster miał świetną spluwę. Po pistolecie i po ciuchach poznawało się jego status. Policja bała się nas zatrzymywać, chodziliśmy z bronią.
Były na początku lat 90. minionego wieku straszne luki prawne. Gdyby mnie nawet zatrzymali na ulicy z bronią, to wystarczyło powiedzieć, że broń właśnie znalazłem i idę na komisariat ją oddać. Sytuacja się zmieniła, gdy powstawały specjalistyczne komórki do walki ze światem przestępczym. Ja działałem głównie na polu przestępczości gospodarczej. Przyszli młodzi funkcjonariusze, wyszkolono ich, byli ambitni. Zrobiło się wąsko. Więc gangsterzy zaczęli się szarpać ze sobą.