Mam wrażenie, że wiele osób po wyjściu z kościoła zapomina, po co tam poszła.
Była godzina 8.40 rano. Kościół na jednym z lubelskich osiedli. Duży. Wychodzą z niego ludzie. Jadę na Mszę św. do innego kościoła, oddalonego o dwa kilometry. Zatrzymuję się, przepuszczam ludzi. Ale to nie dzieje się przy przejściu dla pieszych. Skądże. Patrzę zdumiony. Ta wędrówka ludzi, to wtargnięcie osób wychodzących z kościoła dokonuje się tak, by po przejściu na drugą stronę jezdni (po drodze podwójna ciągła, trzy pasy ruchu) znaleźć się na przystanku autobusowym. Do najbliższego przejścia jest jakieś sto metrów. Nikt sobie z tego nic nie robi.
Pomijam łamanie przepisów, narażanie siebie i kierowców na utratę zdrowia lub nawet życia. Co z naszą kulturą? To nie pierwsze tego typu zjawisko, którego niestety byłem świadkiem.
Drugie dotyczy parkowania samochodów w pobliżu kościoła. Wygląda to tak, że skoro katolik przyjechał na Mszę św., to nie obowiązują go znaki, wyobraźnia ani inni ludzie – nawet ci mieszkańcy, którym niszczy się trawnik, zastawia bramę wjazdową czy zwyczajnie utrudnia się życie. Nasiąknięty trawnik, rozjeżdżony przez amatorów komfortowego dotarcia na miejsce modlitwy, musi wzbudzać przykre myśli u właścicieli pobliskich posesji. Co można pomyśleć w takiej sytuacji?
Przed kościołem, do którego przyjechałem, jest spory parking. Nie dochodzi do podobnych scen. Ale co się dzieje w sytuacji, gdy nie ma parkingu z prawdziwego zdarzenia, coraz mniej czasu do rozpoczęcia Mszy św., wzrasta zdenerwowanie, bo nie ma gdzie zostawić auta? Czy nie wybieramy drogi na skróty i nie parkujemy gdzie popadnie?
Nie wszystko nam wolno. Nie jesteśmy grupą ludzi szczególnie uprzywilejowanych. Nawet jeśli idziemy bądź jedziemy na Mszę św.