Zanim została dotkliwie ranna na wojnie, martwiła się brakiem ciepłej wody, korkami na ulicach czy złamanym obcasem. Teraz wie, czym naprawdę warto się przejmować, a czym nie.
Bianka Zalewska, młoda, atrakcyjna dziewczyna o blond włosach, wydaje się krucha i raczej niezdolna do przezwyciężania wielkich trudności na wojnie. To jednak tylko pozory. Była na pierwszej linii frontu, chowała się przed lecącymi pociskami, widziała, jak jej znajomym pociski odrywają ręce i nogi, udzielała pierwszej pomocy i w końcu sama została ranna. – Kiedy widzi się, jakie spustoszenia niesie wojna, na co dzień ogląda się śmierć, a w końcu zagląda ona w oczy, człowiek przestaje przejmować się sprawami, które kiedyś miały rangę problemów – mówiła na UMCS w Lublinie Bianka Zalewska, polska dziennikarka ranna na Ukrainie, która wraz z Piotrem Tomalą była niegdyś gościem spotkania zatytułowanego „Życie na krawędzi”.
Na wojnę trafiła przypadkiem
Nigdy nie miała planów, by być na pierwszej linii frontu i relacjonować przebieg walk. Na Ukrainę pojechała do pracy biurowej w 2009 roku, traktując możliwość zatrudnienia w Kijowie jako przygodę. Znała wówczas angielski i rosyjski, ale po ukraińsku nic nie potrafiła powiedzieć. Czas jednak zrobił swoje, a lekcje udzielane jej przez panią z ambasady przyniosły skutek. Lata spędzone na Ukrainie zaowocowały współpracą z polską telewizją, dla której czasami Bianka robiła różne materiały. Potem zaczął się Majdan.
– Znałam już wtedy ukraiński, miałam tam przyjaciół, rozmawiałam z ludźmi i robiłam relacje zarówno dla polskiej, jak i ukraińskiej telewizji. Gdy później zaczęły się walki na wschodzie Ukrainy, miałam wielu znajomych, którzy tam walczyli, dlatego rozumiałam, co się dzieje, i z niedowierzaniem patrzyłam na to, jak świat daje się oszukiwać rosyjskiej propagandzie. Nie planowałam jechać na front, ale zdałam sobie sprawę, że mam możliwości, by spróbować pokazać prawdziwe oblicze tych wydarzeń – opowiadała dziennikarka. Pytana przez studentów, czy się bała, odpowiadała szczerze, że tak. Kiedy miała jechać z żołnierzami w okolice Ługańska, gdzie trwały walki, dowódca zapytał ją, czy naprawdę tego chce. – Miałam chwilę zawahania, wiedziałam, że będą strzelać, ale wiedziałam też, że jeśli ja nie pojadę, to być może nikt inny się nie znajdzie i świat nie będzie wiedział, jak wygląda wojna na Ukrainie – mówiła Bianka Zalewska.
Terroryści strzelają gdzie popadnie
Pojechała. Nie było tam żadnego hotelu, gdzie można z daleka obserwować, co się dzieje. Wraz z żołnierzami spała w krzakach, jadła krojoną w kostkę słoninę, chowała się przed gradem kul podczas ostrzału. – Utkwiło mi w pamięci, że kiedy nadchodził czas na sen, nikt nie życzył sobie dobrej nocy, ale tego, byśmy rano obudzili się żywi. Nie wszyscy mieli takie szczęście – wspominała dziennikarka. Jej materiały z linii frontu zadawały kłam twierdzeniom, że na wschodzie wojny nie ma, że wszystko odbywa się pokojowo. – Terroryści, bo tak trzeba ich nazywać – nie separatyści – strzelają gdzie popadnie. Trafią żołnierza czy cywila – żadna różnica. Do tego używają takich pocisków, które rozrywają wnętrzności. Nie chodzi o to, by kogoś trafić, tylko zabić – mówiła.
Wewnętrzny przymus
W lipcu 2014 roku była w okolicach Starobielska na pierwszej linii frontu. Po zrobieniu materiału wracała wojskowym samochodem do bazy. Nagle zaczął się ostrzał ich samochodu. Najpierw terroryści trafili w opony, więc samochód kilka razy przekoziołkował, potem strzelali na oślep. Została ranna. Miała otwarte złamanie kości obojczyka i w czterech miejscach złamany kręgosłup. Żołnierze zawieźli ją najpierw do Starobielska, ale tam nie zdołano jej pomóc, więc przetransportowano ją do Charkowa, gdzie przeszła operację. – Wszystko mnie bolało, nie wiedziałam, co ze mną będzie. Wielu wspaniałym ludziom na Ukrainie i w Polsce zawdzięczam to, że żyję, mogę chodzić i pracować. Ludzie pytają mnie, czy po tym doświadczeniu nie mam dosyć. Tak, w pewnym sensie mam i nigdy nie chciałabym przeżyć czegoś takiego, co mnie spotkało, ale nie mogę spać spokojnie, mając świadomość, że trwa wojna, o której mało się mówi, jakby nie dotyczyła ludzi, i nic nie robić. Niektórzy mówią, że wojna uzależnia i dlatego jedzie się w rejony konfliktów w różnych częściach świata. To chyba nie jest tak. To, że mnie gna w takie miejsca, to świadomość, że wiem, jak tam jest, wiem, jak się zachować, jak docierać do różnych osób, jestem więc wewnętrznie przymuszona, by nie być obojętna, gdy wiem, że mogę coś dla tych ludzi zrobić – zaznacza dziennikarka.