Ksiądz mija kolejne stacje, dukając do mikrofonu coś o wielkim cierpieniu, Weronice, Marii i Cyrenejczyku. Wysoki krzyż trzymany niepewnie przez mizernego ministranta chybocze się niebezpiecznie.
Klęczę sobie w ławce i zastanawiam się, jak to się właściwie stało. Jak to się wydarzyło, że za mną kolejna Środa Popielcowa, kolejne „z prochu powstałeś” odsłuchane, kolejne wymyślanie postanowienia, kolejne przestawianie swoich myśli na tryb memento-mori-mode-on.
Przecież wczoraj było Boże Narodzenie, a przedwczoraj Wielkanoc.
Ksiądz mija kolejne stacje, dukając do mikrofonu coś o wielkim cierpieniu, Weronice, Marii i Cyrenejczyku. Wysoki krzyż trzymany niepewnie przez mizernego ministranta chybocze się niebezpiecznie. Inny spowity w komżę młodzieniec dzierży gracko świecę. Kiedy myśli, że nikt nie widzi, dmucha na nią delikatnie, na tyle żeby prawie (ale nie całkiem) zgasła. Za nimi ciągnie się żałobny konwój babć w mundurkach bojowych i nieco mniej żałobny, bo głośniejszy, dzieciaków płci obojga. Dalej podążają zaaferowane mamy z worami pod oczami, czujnie chroniące pociechy przed potencjalnym upadkiem, hipotetycznym poślizgnięciem się i niechybnym wybiciem zębów o kant ławki. Prawdopodobnie gdzieś tu między nami chodzi Jezus.
W oddali, przy tabernakulum, majaczy czerwona lampka, ale słabo ją widzę z mojej ławki.
Zamykam oczy, zaciskam powieki. Z całej siły próbuję się skupić, ale im bardziej chcę, tym bardziej nie potrafię. „Któryś za nas cierpiał rany” w przygnębiającej molowej tonacji rozbrzmiewa po raz kolejny, a ja zastanawiam się, czy na pewno zdążę na autobus po Mszy św.? Bo na styk mam, zobaczymy, jak się kaznodzieja uwinie. Hej, hej! Miałam się skupić!
Obok mnie klęczy wątła babuszka, mamrocząca nieustannie pod nosem słowa jakiejś zupełnie innej modlitwy, niż ta mówiona przez księdza. Tuż za nami niemowlak, wyzierając z odmętów wózka głośno wyraża swoje niezadowolenie, wołając wielkim głosem. Jego mama ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy próbuje czarną dziurę zatkać różowym smoczkiem z prosiaczkiem, ale na niewiele się to zdaje. Prosiaczek jest w kolorze różu pudrowego, a na szyi ma malutką błękitną kokardkę. Zaraz. Myślę o prosiaczku, a przyszłam na Drogę Krzyżową. A miałam się skupić!
Znów zamykam oczy. Myślę o postanowieniu, o wymyślnym umartwieniu się, bo przecież cierpiąc jesteśmy bliżej Boga, prawda? Ale prawda jest taka, że przymus wchodzenia w jakiekolwiek interakcje z ludźmi pokroju tej Wiolki z czternastej grupy, to dopust Boży prawdziwy i pokuta wielkopostna w jednym. A jak mi dzisiaj powiedziała... Zaraz, zaraz. Hej. Miałam się skupić.
Znów zamykam oczy. Dzieciak krzyczy. Matka wzdycha. Ksiądz gada. Przedszkolak znowu przebiega przez kościół, tupiąc głośno. Ministrant dmucha w płomień. Babcia mamrocze. Dzieciak krzyczy coraz głośniej. Konwój jodłuje, osiągając takie rejestry, że zbliżają się do granicy ultradźwięków. Organista wspina się na wyżyny wirtuozerii, grając kolejne „Któryś za nas...”. A ja czuję, że zaraz coś mnie trafi i albo wylecę z kościoła, albo pójdę żywcem do nieba.
I wtedy przypominam sobie mema, którego widziałam parę dni temu, gdzieś w odmętach internetów. „Bóg mówi: miłosierdzia pragnę, a nie ofiary. Więc jeśli masz z kimś na pieńku, nie ma jedności i przebaczenia, to żryj cukierki, ale przebaczaj”. I czuję, że ten Jezus, który wcześniej gdzieś tu chodził, właśnie przeszedł koło mnie.
Otwieram oczy, bo uzmysławiam sobie, że modlitwa, post i jałmużna są niczym bez miłości. To o to chodzi w Wielkim Poście. I w moim małym Wielkim Poście. Teraz trochę współczuję małemu ministrantowi z krzyżem, bo widzę, że drżą mu ręce, że nie ma siły. Biegający dzieciak w oczkach ma ogniki radości, tej szczerej, niczym nieskrępowanej. Mamrocząca babcia zaciska na paciorkach różańca palce tak mocno, że aż bieleją. Po jej policzkach od czasu do czasu spływają łzy, a ja zastanawiam się, jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć. Mama tuli do siebie płaczącego niemowlaka, a w jej wzroku jest cała miłość świata.
Memento mori nie znaczy: kładź się krzyżem i leż tak do końca świata, płacząc w głos. Znaczy - pamiętaj, że umrzesz. Żyj tak, żebyś nie bał się śmierci, żebyś nie bał się jej w żadnej chwili. A co mówił święty Jan od Krzyża? „Pod wieczór życia będziemy sądzeni z miłości”.