Kiedy w sercu o. Henryka Cieniucha rodziło się powołanie, nie wiedział, jakie miejsce wybrał mu Pan Bóg. Zaczęła się droga poszukiwań i rozeznawania, która zaprowadziła go do zakonu kapucynów.
Pochodzi z małej wsi pod Lubartowem. Jego rodzice mieli gospodarstwo, w którym każde z dzieci pomagało.
– Ja byłem najmłodszy i według prawa i tradycji powinienem zostać na ojcowiźnie i zająć się rodzicami. Z tego powodu nawet do wojska nie brali, do zakonu zresztą też. Ja jednak czułem, że mam szukać klasztoru dla siebie – opowiada o. Henryk Cieniuch, dziś gwardian klasztoru kapucynów na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie.
Pamięta, jak wybrał się na Jasną Górę, która młodemu chłopakowi z Lubelszczyzny jawiła się jako miejsce nadzwyczajne.
– Myślałem, że tam będę najbliżej Pana Boga i marzyło mi się zostać paulinem. Kiedy dotarłem do Częstochowy, wszedłem do bazyliki, zacząłem spacerować po korytarzach klasztornych, czułem się przytłoczony architekturą, pięknem, pewnym przepychem. Wiedziałem, że to wyraz ludzkiej miłości do Matki Bożej i Pana Boga, ale odczułem bardzo wyraźnie, że to nie jest miejsce dla mnie. Usłyszałem w sercu, że mam szukać dalej. Wróciłem do domu – wspomina kapucyn.
W tym czasie odbyła się w Rzymie beatyfikacja o. Maksymiliana Kolbe. Potem wielkie uroczystości dziękczynne za wyniesienie go na ołtarze miały miejsce w Niepokalanowie. Tak się złożyło, że młody Henryk mógł na nie pojechać.
- To znowu było niezwykłe przeżycie. Bracia w czarnych prostych habitach przepasanych białym sznurem uwijali się wśród pielgrzymów. Na uroczystości do Niepokalanowa przyjechało też sporo współbraci z Japonii. W tamtych czasach nie widywało się w Polsce zbyt wielu cudzoziemców, i to jeszcze innej rasy, telewizja też była rzadkością. Byłem zafascynowany franciszkanami, samym Maksymilianem i dziełami, które pozostawił. Pomyślałem, że to miejsce dla mnie – opowiada.
Jego pragnienie, by zostać kapłanem, umacniało się i chciał nieść Jezusa ludziom. Przemyślawszy sprawę, zgłosił się do franciszkanów w Niepokalanowie.
- Przyjął mnie zakonnik w zastępstwie przełożonego, którego nie było wówczas na miejscu. Rozmawiał ze mną i zobaczywszy, że skończyłem technikum, powiedział, że zostanę bratem zakonnym i bardzo się przydam przy różnych pracach, których nie brakuje. Kiedy powiedziałem, że przy pracach mogę pomagać, ale pragnę zostać kapłanem, nie chciał mnie słuchać. Wówczas kolejny raz miałem przekonanie, że to nie moje miejsce i wróciłem do domu – mówi.
Kiedy wydawało się, że wszystkie drogi są pozamykane, przypomniało mu się, że w pobliskim Lubartowie są bracia kapucyni.
- Znałem ich trochę, zresztą kapucyn uczył religii w technikum. Jednak po wcześniejszych doświadczeniach byłem ostrożny. Zacząłem angażować się w różne dzieła prowadzone przez zakonników w Lubartowie i poznawać braci. Któregoś razu zostałem zaproszony do celi jednego z nich. Wchodzę, a tam łóżko, biurko i szafa. Skromność i prostota, a ja czułem się jak w pałacu. Spłynął na mnie taki spokój i wiedziałem już, że to moje miejsce. Trzeba było jednak załatwić sprawę z rodzicami, którzy dowiedziawszy się o moim postanowieniu zostania kapucynem, byli niezadowoleni. Na szczęście po rozmowie z siostrą, która zgodziła się przeprowadzić z rodziną do rodziców i przejąć ich gospodarstwo, nie miałem już przeszkód. Kiedy przyjechałem do Nowego Miasta nad Pilicą, gdzie miałem odbywać swój postulat, wszedłem do celi, którą mi przydzielono, i zobaczyłem, że stoi tam łóżko zajmujące całą długość pokoju, okienko jest maleńkie niczym lufcik, a zamiast szafy mam 3 kołki w ścianie. Poczułem się jak w raju. Byłem pewien, że to miejsce, do którego Pan Bóg mnie przyprowadził – daje świadectwo o. Henryk, dziś już na emeryturze, ale wciąż pełen zapału do pracy.