Aneta pierwsza usłyszała, że u jej męża zdiagnozowano guza pierwotnego wątroby. Ta wiadomość zwaliła ją z nóg. Mieli czwórkę dzieci i oczekiwali narodzin piątego. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to wołanie: Bożej ratuj!
Prowadzeni za rękę
Zostali poinformowani, że szansę na operację mają w Warszawie. Musieli dostać się na wizytę do lekarza, który zajmował się takimi przypadkami, ale przyjmował tylko raz na dwa tygodnie 6 pacjentów. – Dostaliśmy numer telefonu do tej kliniki i ja zaczęłam dzwonić. Po kilku sygnałach usłyszałam, że moje połączenie jest 23 w kolejce. Pierwsza myśl: rozłączyć się, ale za chwilę mój upór doszedł do głosu i postanowiłam czekać. Nie wiem, ile to trwało, ale kiedy w końcu się połączyłam i powiedziałam o co chodzi, usłyszałam, że właśnie ktoś z wizyty zrezygnował i możemy przyjechać – mówi Aneta. Rzeczywiście dostali się do lekarza, Andrzej został skierowany do szpitala, gdzie miał przejść operację. Aneta w zaawansowanej już ciąży chciała być blisko niego.
– Wynajęłyśmy z najstarszą córką Weroniką pokój w warszawskim akademiku. Było lato, upał niemiłosierny. Warunki miałyśmy tam spartańskie, ale liczyło się, że będziemy blisko – mówi kobieta.
Sam Andrzej długo trzymał się dzielnie.
– Ja jestem twardy facet i nie dałem się łatwo, ale lęk podchodził mi pod gardło. Rozkleiłem się już w szpitalu, kiedy przychodziły myśli, że nie zobaczę nowonarodzonego dziecka – przyznaje.
Dwa dni przed operacją do sali w szpitalu zajrzał ksiądz i Andrzej poprosił o spowiedź.
– Nie mógł tego dnia i umówił się ze mną nazajutrz. Następnego dnia wchodzi jakiś młody kapłan i pyta o pana Piotrowskiego. „To ja” mówię, ale ten ksiądz bardzo mi się nie podoba. Jest jakiś młody i wolałem tamtego. Jestem bliski by zrezygnować, no ale zbieram się w sobie. Siadamy w pokoju pielęgniarek, by nam nikt nie przeszkadzał, mówię kim jestem i że należę do neokatechumatu. On mi na to „bracie!”. Okazuje się, że to ksiądz też z Drogi Neokatechumenalnej. Poczułem, że Pan Bóg go do mnie przysłał, bym się nie bał – mówi.
Zmartwychwstanie
Operacja trwała 9 godzin. Po jej zakończeniu lekarz wyszedł i powiedział, że wszystko wskazuje, że to jednak pierwotniak, ale udało się go wyciąć. Cały czas czuliśmy moc modlitwy braci ze wspólnoty i nie tylko. Dziękujemy Bogu za babcie, starsze dzieci, braci i sąsiadki, które bardzo pomagały w opiece nad maluchami w domu w tym trudnym dla nas czasie. Kiedy rana się goiła Andrzej wrócił do domu.
– Przyszły też wyniki, że nie jest to jednak rak złośliwy. Zalała nas wdzięczność, że Pan Bóg dał nam jeszcze czas. Żeby jednak nie było tak pięknie, diabeł szeptał mi cały czas: zobacz jesteś na końcówce ciąży, ledwo chodzisz, a musisz wszystko robić sama, dźwigać zakupy, sprzątać, a twój mąż w niczym ci nie pomaga. Wiedziałam, że po operacji Andrzej nie może wielu rzeczy robić, ale ulegałam podszeptom i się złościłam. Kiedy urodziła się Marysia, musiałam sama pakować wózek do bagażnika, bo mąż nie mógł nic dźwigać. „A to dziad” – myślałam czasami. Źle się też czułam. Była to moja trzecia cesarka i rana źle się goiła. W końcu wylądowałam w szpitalu. Role się odwróciły. To Andrzej, mimo rany pooperacyjnej, opiekował się mną w szpitalu i wziął cały ciężar funkcjonowania domu na siebie – mówi Aneta.
Doświadczenie realnego zetknięcia ze śmiercią i wyprowadzenie z niej nadało całkiem nowy sens świętowaniu Zmartwychwstania. Kiedy w niedzielę wielkanocną w noc paschalną o poranku zastaną pusty grób raz jeszcze wyśpiewają (dosłownie) Exultet dziękując za to, jak wielkie rzeczy im Pan uczynił.