Gdzieś w tym wszystkim pozostaje oczywiście pytanie: ale po co? Po co robić sobie taką krzywdę?
Mieliśmy niedawno w Lublinie wielkie święto – święto biegaczy. Wspólny maraton po ulicach miasta to doprawdy wielkie przeżycie. Bijąc się z myślami, pomyślałem, że i ja spróbuję. Przyznam szczerze: nie myślałem, że dobiegnę, i to mieszcząc się w limicie czasowym. Ale dobiegłem, choć należałoby raczej napisać – dobrnąłem, na „ostatnich nogach”. Cieszę się, bo trójka moich dzieciaków wierzyła we mnie bezgranicznie. Bo mogłem im powiedzieć: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem!”.
To było radosne święto. Przyznam, że zaskoczyła mnie piknikowa atmosfera na początku biegu, pełna rozmów i żartów. Nie spotkałem się z jakimiś elementami niezdrowej rywalizacji. Podobnie wyglądało to ze strony postronnych obserwatorów, którzy podnosili nas na duchu – bardzo wdzięczny jestem Panu, który zagrzewał mnie do boju na ostatnich dwóch kilometrach. Gdzieś w tym wszystkim pozostaje oczywiście pytanie: ale po co? Po co robić sobie taką krzywdę?
Każdy ma swoją odpowiedź. Dla mnie to czysta radość bycia. Kiedy na