Płaczącą Matkę Bożą chciały zobaczyć tysiące ludzi. Kolejka chętnych do wejścia do katedry sięgała mostu na Bystrzycy i trzeba było w niej stać nawet 10 godzin. Przerażone zjawiskiem były ówczesne władze komunistyczne.
Był lipiec 1949 roku. W diecezji zaczynał pracę nowy biskup Piotr Kałwa. W niedzielę 3 lipca w katedrze odbywały się uroczystości odnowienia aktu zawierzenia Niepokalanemu Sercu Maryi. Po zakończonych uroczystościach, około godz. 15, siostra zakonna Barbara Sadowska zauważyła zmiany na obrazie Matki Bożej. Szybko pobiegła zawiadomić o tym kościelnego, który jej nie uwierzył, myśląc że to „babskie fanaberie”. Dla świętego spokoju poszedł jednak sprawdzić. W tym czasie przed obrazem w katedrze modliła się spora grupa ludzi, którzy także zauważyli zmiany. Pod prawym okiem Matki Bożej widoczna była czerwona łza. Lotem błyskawicy po mieście rozniosła się wieść, że Matka Boża płacze.
Ani łzy, ani krew?
Do katedry zaczęli napływać ludzie, więc jej zamknięcie, by zbadać zjawisko, było niemożliwe. Dopiero przy pomocy kleryków, którzy przyszli z seminarium, by kierować ruchem wiernych, udało się późną nocą zamknąć kościół. Zawiadomieni o wszystkim biskupi podchodzili do zjawiska z dystansem. Zarządzili zwołanie komisji, która miała zbadać sprawę. Przypuszczano, że to naciek wilgoci umiejscowił się w tym miejscu, rozpuszczając farbę. Kiedy jednak zdjęto obraz ze ściany, okazało się, że od spodu jest suchy. Pobrano próbki substancji, jednak nie reagowała ona z żadnym znanym wówczas odczynnikiem chemicznym. Nie były to ani łzy, ani krew. Kuria biskupia wydała więc komunikat, że zjawiska tego nie można uznać za cudowne, jednak liczne uzdrowienia i nawrócenia, jakie mają miejsce przed obrazem, np. spowiedzi zatwardziałych grzeszników, z pewnością są znakiem Bożego działania. Jeden z chemików badających wówczas naciek na obrazie zapisał w swoim pamiętniku, że w obawie przed reakcją władz nie można było przyznać publicznie, że ciecz na obrazie jest płynem limfatycznym, czyli pochodzącym z żywego organizmu.
Kilometrowe kolejki po cud
Widzącym jednak, co się dzieje ludziom – doświadczającym wielkiej łaski pokoju w sercu, nadziei, a także fizycznych uzdrowień – nie trzeba było oficjalnych pism potwierdzających cud. Do Lublina zaczęły napływać pielgrzymki z całej Polski. Kolejka chętnych do wejścia do katedry sięgała mostu na Bystrzycy i trzeba było w niej stać 9, 10 godzin. Ludzi to nie zrażało. Natomiast przerażone zjawiskiem były ówczesne władze, które zaczęły najpierw za pośrednictwem prasy publikować artykuły o „sfabrykowaniu” cudu przez duchownych, potem o „ciemnogrodzie” wśród wierzących, którzy dają się nabrać, a w końcu organizowano zebrania w zakładach pracy, na których partyjni przedstawiciele próbowali udowodnić, że cudu nie ma. Największą akcją wymierzoną w wierzących i wydarzenia w katedrze miał być wiec na placu Litewskim, który zaplanowano na 17 lipca. Całe miasto zostało obwieszone megafonami, by dobrze słyszalne i wszechobecne były przemówienia partyjnych sekretarzy. Grupy zorganizowanych aktywistów przyniosły transparenty z hasłami antyklerykalnymi i „antycudowymi”, które także głośno skandowano.
Każdy mógł zostać oskarżony
Wtedy też aresztowano najwięcej osób, które znalazły się w centrum Lublina. Oskarżony mógł być każdy, kto znalazł się w pobliżu katedry lub publicznie przyznawał do wiary w cud. Śpiewanie pieśni religijnych przed katedrą kwalifikowało się od razu do postawienia przed sądem. Trzeba było wykazać się wielką odwagą, by zabierać głos w obronie Kościoła. Część ludzi przyznających się do wiary nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, inni świadomie opowiadali się za Panem Bogiem. Do tych ostatnich należeli przede wszystkim studenci KUL i młodzież pochodząca z rodzin o tradycji AK-owskiej. Wielu z nich otrzymało wyroki za „próbę obalenia ustroju”, zostało wyrzuconych ze studiów czy straciło pracę.
Tradycyjnie 3 lipca na placu katedralnym zgromadzą się ludzie, by w rocznicę cudu modlić się przed obrazem Matki Bożej Płaczącej. Uroczysta Eucharystia rozpocznie się o 19.00.