Był kapłanem naznaczonym cierpieniem, jednocześnie pełnym pogody ducha i zapału. W tym roku przypada 60. rocznica urodzin, 35. rocznica święceń kapłańskich i 25. rocznica śmierci niezwykłego kapłana ks. Andrzeja Lipczyńskiego.
Parafia Bł. Jadwigi obejmowała wówczas osiedla Wieniawskiego i Chopina. Rozpoczęto też budowę osiedla Karłowicza. Na przełomie lat 1984 i 85 parafia liczyła kilkanaście tysięcy wiernych. Czas styczniowy to – jak wiadomo – wizyty duszpasterskie. Ks. Andrzej od 27 grudnia począwszy, z wyjątkiem niedziel, wyruszał codziennie o godz. 16.00 na spotkanie z parafianami. Wracał bardzo zmęczony, z ukrywanym charakterystycznym grymasem twarzy oznaczającym cierpienie, ale zawsze pełen wrażeń, o których z pasją opowiadał przy późnej kolacji, którą – zgodnie z umową – księża organizowali sobie sami. Z późniejszego czasu przypomina mi się obraz ks. Andrzeja – kolędnika, z laską w jednej, a kartoteką w drugiej ręce.
Duża miejska parafia, kilka szkół, mnóstwo dzieci i młodzieży, katecheza, nabożeństwa, kancelaria – to wszystko wymagało dobrej organizacji i solidarnego wysiłku wszystkich duszpasterzy. O organizację byliśmy raczej spokojni, bo nasz ówczesny szef ks. Jan Mitura nie zadowalał się bylejakością w tym względzie. Mieliśmy jedynie wątpliwości czy my, wikariusze, zdołamy nadążyć i sprostać. To z tamtego czasu pochodzi wspomnienie ks. Andrzeja nucącego czasem jękliwie pod nosem „Panie, zmiłuj się nad nami...” .Chociaż nie wszystko dało się cieniować żartem, trzeba uczciwie przyznać, że szkołę życia kapłańskiego, pracy i odpowiedzialności za powierzone obowiązki otrzymaliśmy dość solidną.
W sercach i wdzięcznej pamięci parafian pozostał ks. Andrzej jako spowiednik. Oprócz wyznaczonych dyżurów, opiekował się liczną grupą parafian, dla których był stałym spowiednikiem. Przy tym robił to tak dyskretnie, że wiedzieli o tym tylko niektórzy. W innych dziedzinach też wolał pozostawać w cieniu. Nie lubił zwracać na siebie uwagi, nie epatował swoim cierpieniem, chociaż coraz trudniej było mu je ukryć. Być może dlatego czasem spotykał się z niezrozumieniem, a nawet posądzany był o symulację i zbytnie zapatrzenie w siebie. Trzy lata wspólnego mieszkania pod jednym dachem, dzielenia radości i smutków parafialnej codzienności, a nade wszystko przyjaźń, która się w tym czasie zawiązała i okrzepła, zobowiązują mnie do świadectwa, że ks. Andrzej nigdy nie ukrywał się za parawanem choroby. Co więcej, z wielkim wysiłkiem ukrywał swoje cierpienie wobec ludzi w konfesjonale, w kancelarii czy przy ołtarzu.
Wszyscy kapłani, którzy kiedykolwiek pracowali w parafii św. Jadwigi są zgodni w opinii, że parafianie tamtejsi, to dobrzy, szlachetni i życzliwi ludzie. Szczerze zatroskani o dobro Kościoła potrafią „w cztery oczy” mówić o sprawach trudnych, ale także, bez cienia fałszu, o tym, co cieszy. Ks. Andrzej oprócz wyżej wspomnianych zalet okazał się także utalentowanym kaznodzieją. Jestem świadkiem zarówno jego starannych przygotowań do każdego wystąpienia, jak też wyrazów uznania słusznie i bezinteresownie okazywanych przez parafian. Ks. Andrzej cieszył się z tych oznak, bo one dodawały mu sił w trudnych chwilach ataku choroby.
Po czterech latach wikariatu na Czechowie, został wikariuszem w parafii św. Pawła w Lublinie. Stan jego zdrowia systematycznie pogarszał się. Dlatego w roku 1991 został zwolniony z obowiązków wikariusza, pozostając w parafii św. Pawła jako rezydent.
Ks. Andrzej wyznał kiedyś, że kaznodziejstwo, to dziedzina duszpasterska, która interesuje go szczególnie. Ponieważ drastyczne skrócenie ostatniego roku studiów seminaryjnych Ks. Andrzejowi i innym młodym kapłanom uniemożliwiło dokończenie i obronę pracy magisterskiej, postanowił uzupełnić braki, podejmując w roku 1991 studia specjalistyczne w Instytucie Pastoralnym KUL z zakresu homiletyki. Nie tylko napisał i obronił bardzo dobrą pracę magisterską, ale uzyskał też tytuł licencjata. Na pytanie, czy planuje pracę doktorską, odpowiadał tylko tajemniczym uśmiechem .
Wkrótce okazało się, że zajęty pracą naukową nie zauważył jak choroba zdewastowała jego organizm. Do choroby, która zaatakowała niemal wszystkie stawy, dołączył jeszcze postępujący zanik mięśni. Od świąt Bożego Narodzenia 1993 r. ks. Andrzej zamieszkał z rodzicami w Wąwolnicy. Wiele dni spędził w szpitalu w Puławach. Tam właśnie, razem z jego siostrą Renatą, odwiedziłem go po raz ostatni w nocy z 28 na 29 lipca 1994. Zawiozłem mu pierwszą partię najnowszego leku wzmacniającego, który udało się zdobyć przez włoską „Caritas”. Ucieszył się bardzo, bo nazajutrz miał otrzymać pierwszy zastrzyk. Nie doczekał jednak tej chwili, bo rankiem 29 lipca zmarł.