Pozwolę sobie tylko skwitować, że wielkości dzieła nie oceniamy, mierząc stopień nasycenia literackości chrześcijańskością…
W miniony piątek wstrząsu doznałem trzykrotnie w ciągu jednej godziny: najpierw dopadła mnie wiadomość o Noblu dla autorki „Biegunów”, zaraz potem dosięgło mnie zaproszenie z Radia Lublin na krótki wywiad, oczywiście o Oldze Tokarczuk, a gdy już zdążyłem wydusić z siebie kilka nieskładnych zdań i wrócić do domu, odkryłem bezmiar hejtu, która na pisarkę się wylał. Ponieważ problem powtarza się regularnie (śmierć Miłosza, Nobel Szymborskiej), pozwolę sobie tylko skwitować, że wielkości dzieła nie oceniamy, mierząc stopień nasycenia literackości chrześcijańskością...
Twórczość Olgi Tokarczuk jest trudna, jest też wartościowa. Dzieło literackie ma zawsze wartość wtedy, gdy odkrywa przed nami wielowymiarowość świata. Gdy odsłania przed nami nowe światy właśnie w tym miejscu, gdzie wszystko wydawało się już bezpieczne i znajome. Lubię czytać jej książki, choć doprawdy nie wiem, czy to już arcydzieła, bo opisują coś, co zaledwie przeczuwałem – rozpad świata opartego na projekcie racjonalistycznym, świata w pełni poznawalnego, wytłumaczalnego, dostępnego językowi. Jest w świecie Tajemnica, ten „brakujący puzzel”, o którym autorka wielokrotnie mówiła.
Ale też jest coś, co mnie niepokoi w wypowiedziach Olgi Tokarczuk i co zdecydowanie odrzucam – i nie chodzi absolutnie o wielokrotnie cytowaną wypowiedź o naszej historii. Niepokoi mnie wizja człowieka jako szklanej kuli. Dwoje ludzi, dwie szklane kule, „mogą się w sobie odbić”, ale nie mogą się wzajemnie przeniknąć. Fundamentalnym doświadczeniem człowieka jest samotność, i poza tę samotność – zdaniem pisarki – wyjść się nie da. Otóż dla mnie taka wizja człowieka jest nie do przyjęcia. Ale też nie jest to zarzut: to dobrze, że te słowa padły, zaistniały w przestrzeni publicznej, bo mówią coś arcyważnego o współczesnym, ponowoczesnym myśleniu, z którym ja, dzięki właśnie Oldze Tokarczuk, mogę na swoją miarę trochę polemizować.