Pochodzą z różnych stron świata, wychowali się w innych kulturach i tradycjach, a jednak coś ich łączy tak mocno, że zostawiają wszystko i idą, by nieść Chrystusa ludziom, którzy o Nim nie słyszeli. Październik jest szczególnym miesiącem misyjnym.
Tanzania przywitała go z otwartymi ramionami. Wszędzie biegały dzieci, które chciały się uczyć, słuchać o Bogu i robić przebywać razem z misjonarzami. Byli tam ludzie dorośli o wielkich sercach, którzy swoim życiem pokazywali, jak Bóg jest obecny w ich trudnej codzienności, tak innej od polskiej, która przy tej z Afryki wydawała się luksusem. Po roku nowicjatu o. Paweł został skierowany na staż do Zambii do małej parafii, w której pracowali Ojcowie Biali.
– Nikt nie patrzył na to, że jestem klerykiem. Razem z innymi misjonarzami pracowałem ramię w ramię. Uczyłem się języka, tradycji i afrykańskiej kultury. Na każdym kroku urzekała mnie bliskość z ludźmi. Tworzyliśmy wielką wspólnotę, mimo że każdy pochodził z innego kraju. O to chodzi w chrześcijaństwie, że jak mówi Pismo Święte nie ma Żyda, ani Greka wszyscy jesteśmy braćmi. Z jednej strony w Polsce zostawia się rodzinę i znajomych, ale tam zyskuje się jeszcze większą rodzinę i przyjaciół – mówi o. Paweł.
Misje też zmieniły jego postrzeganie Kościoła. Wyjeżdżając do Afryki myślał, że będzie tam robił dużo rzeczy dla Afrykańczyków, tymczasem okazało się, że sam został dużo bardziej obdarowany. Po święceniach kapłańskich został skierowany do pracy buszu w Zambii.
– Nie było tam prądu i zasięgu komórek. Ludzie żyli bardzo prosto. Odwiedzaliśmy kolejne wioski należące do naszej parafii, która wielkością zbliżona była do całej archidiecezji lubelskiej. W każdej wiosce mieszkaliśmy po parę dni wśród ludzi, jedliśmy to, co nam dali, chodziliśmy po domach. Każdy chciał nas zaprosić, nie tylko nasi parafianie, ale i inni chrześcijanie, którzy tam mieszkali, a nawet muzułmanie. Każdy chciał rozmawiać. Namacalnie realizowało się polskie powiedzenie „Gość w dom, Bóg w dom”. Dla nich nasza obecność była znakiem błogosławieństwa i nadziei. Te wioski w buszu były miejscami bardzo zacofanymi i można powiedzieć zapomnianymi przez ludzi, a obecność misjonarzy dawała poczucie, że nie są osamotnieni. Pozwalała im też mieć o sobie lepsze zdanie, niejako dodawała im wartości w ich własnych oczach – opowiada o. Paweł.
Misjonarz to też człowiek, do którego zawsze można przyjść po pomoc.
– W mojej wiosce były trzy samochody. Jeden miał szef tego regionu, drugi jakiś lokalny biznesmen, a trzeci mieliśmy my. Kiedy ktoś zachorował, czy zaczynał się jakiś trudny poród, ludzie przychodzili do nas z prośbą, byśmy pomogli dostać się do szpitala. Pomoc medyczna to jedna z dodatkowych działalności misyjnych, podobnie jak edukacja. To w wielu miejscach właśnie misjonarze niosą rozwój infrastruktury budując szkoły, przychodnie, czy kościoły. Może się wydawać, że to wielkie rzeczy, ale misje uczą prostych rozwiązań. Dla nas trudnością jest przestawienie się z tego, jak coś się robi w Polsce na to, jak to coś robi się w Afryce. Kiedy pęknie rura, nikt nie jedzie od razu do sklepu oddalonego np. o
– Kiedy nie ma jakiegoś sąsiada w kościele na niedzielnej Mszy św., po jej zakończeniu ktoś znajomy idzie do takiego domu z pytaniem „dlaczego cię nie było?”. Być może ktoś zachorował lub coś się wydarzyło i potrzebna jest jakaś pomoc. Tam nie zostawia się nikogo obojętnie. Jeśli tworzysz wspólnotę wiary z ludźmi, to zawsze możesz na nich liczyć – opowiada o. Paweł.