Kierownik Katedry Języka Polskiego na KUL, językoznawca i bloger mówi o języku, a także zagrożeniach związanych ze studiowaniem w czasach pandemii.
Na KUL wykłady, konwersatoria i ćwiczenia odbywają się w formie zdalnej. Reprezentanci niektórych profesji widzą w takiej formie pracy i nauki wiele korzyści. A jak ocenia to Pan Profesor?
Zdalne nauczanie prowadzą wszystkie szkoły wyższe w Polsce. Widzę raczej minusy. Nauczanie w formie zdalnej wprowadzono – z konieczności – znienacka. Zrozumiałe więc, że nie było czasu, by się do niego przygotować. A przecież problemów jest cała masa. Najpierw technicznych – sprzęt, łącza, oprogramowanie. Wprowadzając nauczanie zdalne, założono, że zarówno prowadzący zajęcia, jak i studenci mają odpowiedni sprzęt i dostęp do sieci. Czy zasadnie? Problemy techniczne – moim zdaniem rozwiązać najłatwiej – wystarczą odpowiednie nakłady. Jeśli policzymy koszty, może okazać się, że tradycyjne nauczanie jest tańsze. Zupełnie nie dostrzega się aspektów prawnych nauczania zdalnego. Czy jeśli korzystamy z darmowego oprogramowania i infrastruktury sieciowych potentatów, to dane osobowe prowadzących zajęcia i studentów są odpowiednio chronione, czy prowadzący zajęcia mają kontrolę nad prawami autorskimi do swoich lekcji etc. Prawa studentów do nagrywania? Upowszechniania? Co z materiałami udostępnianymi studentom? A szpiegostwo technologiczne? Moim zdaniem ta forma nauczania może być prowadzona, ale wiele kwestii wymaga prawnego uregulowania.
Najważniejszą sprawą jest jakość takiego nauczania…
Tu nie mam wątpliwości, że rezultaty nie będą dobre. Nauczanie w tradycyjnej formie prowadzone jest według wykształconych przez pokolenia wzorców. Metodyka nauczania zdalnego jest w powijakach. Podręczniki, pomoce dydaktyczne powstawały od lat z myślą o użytku w sali lekcyjnej. Gdy w telewizji zaczęto emitować lekcje, na głowy prowadzących je nauczycieli posypały się gromy. Chciałbym tych nauczycieli wziąć w obronę. To jest właśnie to, o czym mówię. Nie wystarczy znać się np. na fizyce, nie wystarczy być dobrym nauczycielem w dobrej szkole, by stanąć przed kamerą i poprowadzić porywająca lekcję z fizyki. To jest zupełnie inna sytuacja komunikacyjna. Jeśli nauczanie zdalne będzie trwać, to dopracujemy się odpowiednich metod, ale nie oczekujmy, że rezultaty ostatnich miesięcy będą rewelacyjne. Myślę, że z nauczaniem zdalnym jest jak z uczestniczeniem w niedzielnej Mszy św. online. W sytuacji nadzwyczajnej jak choroba, katastrofa żywiołowa, brak dostępu do kościoła, taki niebezpośredni udział w nabożeństwie jest uzasadniony i celowy. Ale nie zastąpi udziału osobistego. Uniwersytet definiuje się często jako wspólnotę nauczających i uczących się (universitas magistrorum et scholarium). Nie może to być wspólnota wirtualna. Bezpośredniego kontaktu studenta z mistrzem nic nie zastąpi. Nie chciałbym być źle zrozumiany – nie oceniam moich kolegów, nauczycieli akademickich ani studentów. Staramy się, jak możemy i jak umiemy. Jeden z moich kolegów, również lubelski profesor, znany lubelski profesor, napisał na Facebooku: „Dziś po długiej przerwie na uczelni. Pusto, głucho... Mam jednak nadzieję, że prędzej niż później spotkamy się (...) na seminarium czy konsultacjach. I całe to zdalne nauczanie minie jak zły sen”. Wyraził nie tyko swoje zdanie.
Lublin jest miastem uniwersytetów, instytucji kultury i kościołów. Jak w tych przestrzeniach możemy dbać o język?
O język – powiem paradoksalnie – nie trzeba dbać. Najważniejszy jest przekaz. Jeśli nie mamy nic ważnego do powiedzenia, to najlepszy, najstaranniejszy język nie uratuje wypowiedzi. Jeśli dbamy o swój rozwój intelektualny, artystyczny, emocjonalny, jeśli dużo czytamy, to łatwiej nam znaleźć właściwe środki wyrazu. Powiem tak: słownik poprawnej polszczyzny nie przyda się osobie niewykształconej, bo nie będzie wiedziała, jak z niego skorzystać. Nie przyda się także osobie wykształconej, o dużej kulturze osobistej, bo w większości wypadków zawartych tam wskazówek taki użytkownik języka nie potrzebuje. Zdaje się jednak, że w tym podejściu do problemu jestem dość odosobniony.