To jeden z efektów narodowej kwarantanny. Siedzę z kawą, mam dość czasu, by dostrzec deszcz za oknem rozmywający kontury stodoły, potężnej wierzby, drzew w zagajniku za ogrodem…
Przez dłuższy czas mogę być tylko patrzeniem, kiedy do kuchni tupta zaspany najmłodszy syn, gryzę się w język, by nie powiedzieć: „Zaraz, nie mam czasu”, bo przecież mam w nadmiarze. Możemy się wtulić, mogę wysłuchać sprawozdania ze snów. Czas hamuje z piskiem, wszystkie rzeczy, które kiedyś były w centrum uwagi, opadają jak kurz. Żadnych „cieniów mgły”, żadnego „większego bólu”.
Media przypomniały o sobie wczoraj, pytaniem, co czytać w tym niezwykłym czasie. A ja chciałem powiedzieć, że trochę uwolniłem się spod dyktatu: „czytaj, czytaj, czytaj, bo siedzisz w domu i wszyscy czytają”. Czytanie to – przepraszam – nie jest „robienie masy na siłowni”, czytanie to skupienie, namysł i kontemplacja. Poczytuję, doczytuję, a nawet nad-czytuję książki, na które nie miałem czasu. Ale przede wszystkim zmienia się styl lektury. Kiedy tak sobie siedzimy razem na kupie w domu, jest czas, ja mam mój czas (!), by przerywając co chwila śledzenie literek zawołać do żony, syna czy córki: „Ej, chciałem wam przeczytać coś fajnego!”. Podzielić się tym, co dostałem najlepszego. I podzielić się czasem, który należy do mnie, a nie ja do niego.