Obóz koncentracyjny i zagłady na Majdanku działał od jesieni 1941.
Jak informują pracownicy PMM, ewakuacja obozu na Majdanku rozpoczęła się już w kwietniu 1944 r. Do ostatnich chwil załoga SS zacierała ślady zbrodni, rozbierano baraki, palono zwłoki i dokumenty z kancelarii obozu. Natomiast 22 lipca ok. godziny 16 więźniów ustawiono w kolumnie marszowej. Osadzonych z V pola, chłopów z powiatu biłgorajskiego i jeńców sowieckich pozostawiono w obozie. W ostatniej chwili Niemcy podpalili krematorium, którego pożar miał zatrzeć ślady egzekucji więźniów z więzienia Gestapo na Zamku w Lublinie. Pozostałych wywieziono pociągami do Auschwitz. Obóz koncentracyjny i zagłady na Majdanku działał od jesieni 1941. Według Tomasza Kranza, w obozie koncentracyjnym i zagłady na Majdanku, zginęło ok. 59 tys. Żydów i ok. 19 tys. obywateli innych narodowości, głównie Polaków i Białorusinów.
Główne obchody rocznicy likwidacji KL Lublin zaplanowano na godz. 12.
Przy okazji tej rocznicy, przypominamy wspomnienia Stanisławy Kruszewskiej, która jako dziecko trafiła do obozu na Majdanku.
Stanisława Kruszewska z domu Wilczak urodziła się 17 lipca 1935 r. w Dereźni Solskiej, w powiecie biłgorajskim na Zamojszczyźnie. Spokojne rodzinne życie na wsi zostało przerwane akcją wysiedleńczą. Całą Dereźnię Solską Niemcy wysiedlili latem 1943 r. Wypędzono także 7-osobową rodzinę Wilczaków. – Tego dnia ojciec wyszedł rano do pracy w pole, jak zwykle – mówi pani Stanisława. – Jednak szybko wrócił. Wszyscy mieszkańcy wsi musieli stawić się na placu nieopodal naszego domu. Co kilka metrów stali żołnierze z psami u nogi. Niemcy mówili: „Nie bójcie się! Tam, gdzie was zabierzemy, będzie wam dobrze”. Słowa Niemców tłumaczyła moja nauczycielka. Mieliśmy zaufanie do niej i do słów, które tłumaczyła.
Zabrałam elementarz i ołówek
– Nagle padł rozkaz, żeby wrócić do domu i zabrać podstawowe rzeczy na 3-dniową podróż. Proszę sobie wyobrazić, jakie to było bolesne dla rolników. Trzeba było zostawić krowę, konia, wszystkie zwierzęta i cały dobytek – wzdycha pani Stanisława. – Rodzice zabrali chleb, trochę sera, wodę na drogę, no i ubrania dla mnie i mojego rodzeństwa. Ja zabrałam elementarz, zeszyty i ołówek. Potem nas prowadzono przez wieś. Podjechały duże odkryte samochody. Wpychano nas na siłę, tylu, ilu mogło się zmieścić. To nie było zaproszenie. Dowieziono nas do Zwierzyńca, do niemieckiego obozu przejściowego – wspomina. – Tam po trzech dniach już nie mieliśmy nic do jedzenia. Skończyła się też woda do picia.
Franciszek, najmłodszy brat Stanisławy, karmiony był jeszcze przez matkę piersią. Wysiedleńcy mieli nadzieję, że zostaną uwolnieni przez partyzantów. O tym wtedy rozmawiano. – W Zwierzyńcu pojawiły się Niemki z pejczami i psami – wspomina pani Stanisława. – Ciągle nas liczono. Do dziś słyszę: „Ein, zwei, drei...” – wzdycha. – Ciągle mam w oczach to rażące światło lamp, którym nas oślepiano.
Droga męczenników
Ze Zwierzyńca wysiedleńców prowadzono leśną drogą w nieznane. Po dotarciu do budynku przypominającego rotundę, padł rozkaz: „Halt!”. – Myśleliśmy, że będzie koniec z nami, bo nigdy nam nie powiedziano, dokąd nas prowadzą. Wtedy ludzie się modlili, wybaczali sobie grzechy, zaczęli śpiewać pieśń „Serdeczna Matko”. Poprowadzono nas dalej. Doszliśmy do miejsca, gdzie czekał już pociąg. Wtłoczono nas do wagonów bydlęcych i jechaliśmy – jak się okazuje – pod Lublin. Drogą, która nosi obecnie nazwę Meczenników Majdanka, prowadzono nas do obozu. Byliśmy strasznie zmęczeni. Niektórzy nie przeżyli tej podróży... – opuszcza głowę pani Stanisława.
Na placu obozowym mieszkańcy Dereźni Solskiej zorientowali się, że wysiedlono nie tylko jedną czy dwie wsie, ale kilkadziesiąt. Na placu stał wielki tłum. – Wysiedlono tego dnia Rogale, Majdan, Łukowę, Tarnogród, Księżpol, Sól – mówi była więźniarka. – Zobaczyliśmy za ogrodzeniem z drutem kolczastym ludzi ubranych w pasiaki, z ogolonymi głowami. Wołali, żebyśmy dali im jeść. Ktoś, kto dał kawałek jedzenia więźniowi, ginął natychmiast od strzału żołnierza niemieckiego. Ludzie nie wiedzieli, że nie można sobie pomagać na oczach Niemców.
– Ten biały domek na łące, to była siedziba gestapo – wskazuje pani Stanisława. – On stoi do tej pory. Ale wtedy nie było tu trawy. Była tylko wydeptana ziemia, klepisko uczynione tysiącami bosych stóp. Potem wprowadzono nas na teren obozu. Te wieże i ta brama są te same do dziś – głos pani Stanisławy drży. – Po przejściu przez bramę obozową zaprowadzono nas przed budynek, gdzie była komora gazowa. Z tym, że nowi więźniowie nie wiedzieli o tym. Kazano nam się rozebrać do naga, rzeczy włożyć do worka. Mieliśmy iść do łaźni. W przedsionku golono włosy, oddzielano mężczyzn i kobiety. Szczęśliwie Stanisława Kruszewska została z matką i rodzeństwem. Oddzielono tylko ojca, którego widywała, jak pracował na jednym z pól obozowych. – Teraz można przeczytać to wszystko z tablicy informacyjnej, ale nikt nie odczyta tego, co przeżyłam – mówi.
– Dano nam pasiaki, drewniaki i numer. Od tego czasu człowiek nie miał imienia, nie miał nazwiska. Codzienne apele były wyjątkowo ciężkie dla więźniów. Barak opuszczali wcześnie rano bez jedzenia, picia, bez mycia. Na apelu dochodziło do znęcania się na więźniach. Słychać było nieustanne liczenie. Rozmowy w obozie były surowo zabronione, podobnie jak głośna lub publiczna modlitwa. – Nawet w nocy bano się rozmawiać – mówi pani Stanisława. – Baliśmy się, że tutaj umrzemy. Podczas apelu były takie myśli w głowie, że to już ostatni apel. Mama nas prosiła, żebyśmy opierali się o nią, żebyśmy się nie przewrócili, bo zginiemy – łka. Całej rodzinie Wilczaków udało się przeżyć obóz.
Dlaczego przypominać?
Po trzech tygodniach pobytu w obozie na Majdanku Niemcy wyselekcjonowali najsilniejsze osoby, czasami całe rodziny, do pracy na terenie III Rzeszy. Słabsi mieli zostać w obozie. Zabierano matkom dzieci o odpowiednich cechach z przeznaczeniem wywozu do Rzeszy. – Matki płakały, szukały swoich pociech w panice i strachu, ale nic już nie mogły zrobić – wspomina S. Kruszewska. – A dzisiaj młodzi Niemcy, z którymi się spotykam, czy to na terenie muzeum, czy w innych miejscach, pytają mnie z wyrzutem: „Dlaczego ciągle o tym mówicie? Dlaczego o tym ciągle przypominacie?”. Moim obowiązkiem jest pamiętać, choć wybaczyłam. Zło jednak może znów wybuchnąć w najgorszej postaci. Trzeba być czujnym i pamiętać – przestrzega pani Stanisława.
Bóg zapomnianych
– Wiara w Boga i modlitwa pomagały nam wytrwać i zachować nadzieję na lepsze jutro – podkreśla pani Stanisława. – Czasami ktoś miał ukryty różaniec albo książeczkę do nabożeństwa. To była jednak rzadkość, bo ze wszystkiego więźniów ograbiono.
– To wyjątkowe zjawisko, że wśród najważniejszych rzeczy, które wysiedleńcy zabrali na drogę, znalazły się przedmioty religijne – mówi Krzysztof Banach, współtwórca wystawy w muzeum na Majdanku poświęconej wysiedleniom. Grupę wysiedlonych cechowała specyficzna pobożność. To niespotykany w całej historii przypadek, by przesiedlano całe rodziny w obce miejsce na taką skalę.
Rodzina Wilczaków spędziła na Majdanku około pół roku. Majdanek został wyzwolony 23 lipca 1944 roku przez 2. Armię Pancerną gen. Siemiona Bogdanowa oraz 28. Korpus Piechoty gen. Wasyla Czujkowa. Po tzw. wyzwoleniu obozu na Majdanku pozostało niemal 1000 więźniów, którymi zajął się Polski Czerwony Krzyż. Jak się szybko okazało, na jego terenie Sowieci natychmiast utworzyli obóz filtracyjny NKWD dla żołnierzy, m.in. z Armii Krajowej. Korzystali z infrastruktury obozowej zbudowanej przez hitlerowców, rozprawiając się z wrogami Związku Radzieckiego.
Powrót do domu
Wyjście z obozu to nie była euforia. Ludzie byli chorzy na tyfus, gruźlicę i świerzb. Każdego wyzwolonego oglądał lekarz i – w zależności od stanu zdrowia – kierował do odpowiedniego transportu. Mały Franio ze swoją matką trafił do Szpitala Dzieciątka Jezus w Lublinie, Stanisława wraz z pozostałym rodzeństwem i ojcem trafiła do wsi Spiczyn na Lubelszczyźnie. Niektórzy jechali do Jawidza i innych miejscowości. – Mieszkańcy nam pomagali. Myli nas, dożywiali. Mną opiekowała się Danusia Chmielewska, córka młynarza – uśmiecha się pani Stanisława. – Kiedy wróciliśmy do naszego domu, zastaliśmy pewną Niemkę i jej syna. Wszystko było zdewastowane, pole zarośnięte. Nie było żadnych zwierząt. Nie pamiętam, jak to się stało, że oni się wyprowadzili z naszego domu. Mojej rodzinie udało się wrócić do tego samego gospodarstwa, jednak wielu naszych sąsiadów już nigdy nie wróciło do wsi – opowiada.
– Tych wspomnień nie da się wyzbyć. One się nawet z wiekiem nasilają. Młodzież polska jest ciekawa tych wydarzeń. Chętnie słucha świadków. Ma dość półprawd czy kłamstw w imię tolerancji czy polityki. Nie powinniśmy pozwolić sobie wmówić, że jesteśmy narodem cierpiętników i tylko rozgrzebujemy rany. Trzeba mówić na głos, że to my, Polacy, byliśmy ofiarami. Przecież to prawda – mówi z naciskiem.