Ktokolwiek wcześniej znał i rozpoznawał naszą nową gwiazdę, zakładał zapewne, że jej przygoda we francuskim turnieju skończy się na starciu z turniejową "jedynką", Simoną Halep.
Podejrzewam, że podobnie jak spora część moich czytelników, z zapartych tchem i sporym niedowierzaniem oglądałem wyczyny naszych sportowców w ostatnim tygodniu. Zmarzlik, Iga Świątek, piłkarze… Zwłaszcza sukces naszej młodziutkiej tenisistki miał w sobie czar i urok „królika wyskakującego z kapelusza”. Ktokolwiek wcześniej znał i rozpoznawał naszą nową gwiazdę, zakładał zapewne, że jej przygoda we francuskim turnieju skończy się na starciu z turniejową „jedynką”, Simoną Halep.
Cóż, przyznaję, że jestem jak większość rodaków „kanapowym ekspertem”, lepiej mi wychodzi wróżenie z fusów… Ale post factum chciałbym zwrócić uwagę na to, co łączy te sukcesy, a dla mnie jest niezwykle ważne. Niezależnie od skali sukcesu (piłkarze ledwie zremisowali, choć i to należy uznać za krok do przodu…), był to w dużej mierze sukces młodych, których cechowała pozytywnie rozumiana bezczelność. Nie brak szacunku, lecz brak respektu dla wyżej utytułowanych, brak asekuranctwa w każdym zagraniu, gotowość „sięgnięcia po swoje”.
Tak rozumiem wiarę, przenosząc rozważania na grunt duchowości - nie zespół przekonań, które będę dzielnie obudowywał argumentacją (aby czasem ktoś mi czegoś innego nie imputował), lecz gotowość pójścia na całość, bez oglądania się w tył, bez szukania podpórek. Wiara jest zawierzeniem, sięgnięciem po pełną pulę, ma w sobie tę dziką i bezczelną radość zwyciężania. Chyba między innymi dlatego tak lubię oglądać sportowców w akcji, tu nie ma miejsca na deliberowanie - wierzysz albo nie wierzysz, wygrywasz albo przegrywasz.