Nowy numer 17/2024 Archiwum

Trąd nie oznacza końca świata

W ostatnią niedzielę stycznia obchodzić będziemy 68. Światowy Dzień Trędowatych. O tym, jak żyją ludzie zmagający się z tą chorobą, opowiadają misjonarze, którzy im pomagają.

Przez całe stulecia trędowaci znajdowali schronienie przy kościołach i klasztorach, gdzie powstawały pierwsze leprozoria. Idąc za Chrystusem, który litując się nad trędowatymi uzdrawiał ich, wielcy święci nie bali się zbliżać do tych, których sam widok wywoływał paniczny lęk i trwogę. Stanowią oni i dziś inspirację dla misjonarzy pracujących wśród trędowatych w Azji, Afryce, Ameryce Południowej czy na dalekich Wyspach Pacyfiku. Wśród nich są Ojcowie Biali, którzy podzielili się z nami swoim doświadczeniem.

Ojciec biały misjonarz Afryki Mariusz Bartuzi pamięta dobrze, gdy pierwszy raz odwiedził trędowatych.

O. Mariusz Bartuzi, misjonarz Afryki.   O. Mariusz Bartuzi, misjonarz Afryki.
Agnieszka Gieroba /FotoGość

W Tanzanii, nieopodal jeziora Wiktoria, jest wioska trędowatych. Od kilku pokoleń mieszkają tam ludzie dotknięci chorobą i choć jest ich coraz mniej, wciąż trąd jest powodem wykluczenia społecznego.

- Każdy chrześcijanin słyszał przynajmniej o ludziach trędowatych, bo opisuje to Ewangelia, kiedy Jezus ich uzdrowił. Ja też ten fragment wielokrotnie słyszałem, a będąc jeszcze w Polsce, przed wstąpieniem do Zgromadzenia Ojców Białych, uczestniczyłem w Lublinie w organizowaniu kiermaszu ciast na rzecz osób trędowatych. W żaden sposób nie przygotowało to mnie jednak do tego, jak dziś wygląda rzeczywistość ludzi dotkniętych trądem - mówi misjonarz.

W Zgromadzeniu Ojców Białych jest taki zwyczaj, że będąc w nowicjacie, bracia posyłani są po dwóch w różne miejsca pracy w Afryce na praktyki, by z bliska zobaczyć, czym zajmują się misjonarze. O. Mariusz wraz ze współbratem z Zambii zostali wysłani do Bukumbi w Tanzanii. To wioska, gdzie od kilku pokoleń żyją trędowaci, rodzaj obozu za miastem, który stworzono wiele lat temu, gdy trąd oznaczał kalectwo, bo leki zatrzymujące rozwój choroby były w Afryce niedostępne. Ludzie ci, jak za czasów Jezusa, byli izolowani od społeczeństwa i budzili lęk.

- Mieliśmy wraz z siostrą, która na co dzień opiekowała się trędowatymi, odwiedzać ich w domach. Chodziło o to, by z nimi porozmawiać, zjeść posiłek, potowarzyszyć. Wydawało mi się, że wiem, czego się spodziewać, ale kiedy przyszło mi pierwszy raz podać rękę człowiekowi bez palców, czułem się zawstydzony. Oni nie mieli problemu, by się ze mną witać, ale ja musiałem pokonać bariery, jakie okazało się, że mam w mojej świadomości. Nie wiem, czy był to „efekt neofity”, człowieka nawróconego, pełnego entuzjazmu, jakim byłem u początku formacji i pobytu w Afryce, ale w imię Jezusa znikały uprzedzenia. Niektóre rzeczywiście były duże, jak choćby wówczas, gdy byliśmy zapraszani przez trędowatych, by zjeść z nimi posiłek, który oni sami przygotowali. To nas kształtowało tak po Chrystusowemu, uczyło pokory i patrzenia na świat z chrześcijańskiego punktu widzenia - opowiada misjonarz.

W Burkina Faso jest wioska, która nazywa się Tripano i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żyją tam tylko trędowaci zwożeni w to miejsce z całego kraju.

O. Marcin Zaguła, misjonarz Afryki.   O. Marcin Zaguła, misjonarz Afryki.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Ojciec Biały Marcin Zaguła misjonarz Afryki był wówczas w nowicjacie, kiedy to przełożeni wysłali go w ramach apostolatu do posługi w wiosce trędowatych.

– Pamiętam do dziś pierwsze wrażenie. W centrum miasta, za wysokim murem, znajduje się inny świat. Jest tam tylko jedno wejście i to wcale nie oblegane. Gdy przekracza się bramę, ma się wrażenie, że człowiek przenosi się do innej rzeczywistości. W wielu miejscach w Afryce jest bieda, ale w Tripano jest nie tylko bieda, jest przede wszystkim niespotykane nigdzie nagromadzenie ludzi bez rąk, nóg, nosa. To trąd pozbawił ich części ciała. Przyznaję, że idąc tam pierwszy raz bardzo się przestraszyłem – opowiada o. Marcin.

Żeby pójść do Tripano misjonarzy wcześniej przygotowano. Wiedzieli co tam zastaną, jak mają się zachować i zdawali sobie sprawę, że od odwiedzania trędowatych nie są w stanie się zarazić.

– Wszystko to wiedziałem, jednak pierwsze zetknięcie z trędowatymi było dla mnie szokiem. Byłem niemal pewny, że się zaraziłem trądem i choć wstyd się dziś do tego przyznać, po powrocie z wioski myłem się z sześć razy by spłukać z siebie ewentualne zarazki. Na własnej skórze doświadczyłem strachu, który pewnie jest przyczyną izolowania trędowatych od reszty społeczeństwa. Na szczęście irracjonalny strach minął i mogłem regularnie chodzić do tych ludzi, by ich odwiedzać i co więcej uczyć się od nich przyjmowania woli Bożej – mówi misjonarz.

Kiedy wraca we wspomnieniach do spotkań z chorymi, staje mu przed oczyma pewien człowiek, który mieszkał w wiosce sam. Nie miał rąk ani nóg, które odpadły na skutek trądu.

– Kiedy wszedłem do jego chaty pierwszy raz, nie wiedziałem co mam powiedzieć. Przecież nie powiem mu, że wszystko będzie dobrze, bo nie będzie, nie uścisnę mu dłoni, bo jej nie ma, nie zabiorę go na spacer, bo nie ma nóg. Zamurowało mnie. On to zauważył i zaczął mnie pocieszać, żebym się nie martwił. Był przy tym tak pogodnym człowiekiem, pogodzonym ze swoim losem i cieszącym się drobiazgami, że wręcz zacząłem mu zazdrościć. Pomyślałem, że ja, młody, zdrowy facet nie mam w sobie takiej radości, jak ten trędowaty – opowiada misjonarz.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy