Mieszkam w starym bloku, bloku z własną historią, który pamięta czasy, gdy większość Kalinowszczyzny zachowała jeszcze charakter wiejski. W tym bloku mieszkają ludzie, którzy wraz z nim dorastali, zakładali rodziny, a teraz starzeją się i powoli odchodzą.
Ciężko teraz pisać o czułości, bo po Oldze Tokarczuk każdy, kto tknie się tego słowa, wychodzi na epigona, mam jednak poczucie, że nawet jeśli nawiążę, to jednak piszę po marginesach, a tekst ten siedział we mnie od dawna. Nie chcę pisać o czułości ludzkiej czy nawet zwierzęcej, lecz o czułości miejsca, o pewnym rejestrze bycia, który tak często nam umyka.
Mieszkam w starym bloku, bloku z własną historią, który pamięta czasy, gdy większość Kalinowszczyzny zachowała jeszcze charakter wiejski. W tym bloku mieszkają ludzie, którzy wraz z nim dorastali, zakładali rodziny, a teraz starzeją się i powoli odchodzą. Rozpada się wspólnota, w miejsce której nie powstają nowe więzi, bo mieszkania są wynajmowane lub kupowane przejściowo, przez młode rodziny, które wprowadzają się i wyprowadzają. Ale zostaje coś, co pamiętam, z innego czasu i innego miejsca, z równie starego bloku na południu Polski, w małym miasteczku…
W tych starych blokach, często dziurawych, podszytych wiatrem, przenikają się zapachy dochodzące z poszczególnych mieszkań. Tworzą rozedrganą paletę czułości, czegoś ledwo uchwytnego – kiszona kapusta, smażone ryby, w sobotnie popołudnia czuć woń pączków czy szarlotki. Ktoś komuś gotuje, piecze, pichci. Mieszają się też dźwięki: jeden z sąsiadów gra na harmonii, czasem pyta, czy nie przeszkadza, ale sam najlepiej wie, że to od nas dochodzą dźwięki skrzypiec i fletu (dzieci stawiają pierwsze kroki). A gdzieś z drugiej strony dochodzi niekiedy dźwięk saksofonu. Przeszkadza? Są pewnie sytuacje, że czasem tak, ale godząc się na mieszkanie w bloku, godziliśmy się na pewien sposób istnienia w Kosmosie. Bycie pełne cudzych zapachów, cudzych dźwięków i nasze miejsce wśród nich.